czwartek, 29 kwietnia 2010

Czwartek po 3 Niedzieli Wielkejnocy

Drodzy uczniowie, drodzy wierni,

Dzisiejsza Msza święta odprawiana jest w intencjach szkoły, jednak również w pewnej szczególnej intencji. Za niespełna tydzień w naszej szkole odbędzie się pierwszy w jej historii egzamin maturalny. Niezależnie od tego, jak pilnie sami przygotowujemy się do tych ważnych wydarzeń w naszym życiu, na wiele rzeczy nie mamy mimo to wpływu. Jednak Bóg jest Wszechwiedzący, Wszechmądry i może doprowadzić wszystko do wyznaczonego przez siebie celu, prośmy Go więc w sposób szczególny o Jego łaskę, o światło oraz siłę, o Jego pomoc. Jesteśmy pewni, że uczyni to, co jest dla nas najlepsze, gdyż kocha nas i pragnie naszego dobra. Z ufnością prośmy Go więc o specjalne łaski dla naszej szkoły, a zwłaszcza o to, by nasi uczniowie byli dobrze przygotowani do przyszłego życia, do którego egzaminy stanowią ważny krok. Nie możemy uczynić nic lepszego, niż modlić się w tej intencji podczas tej Mszy i w trakcie najbliższych tygodni.

Wszelkie łaski, jakie otrzymujemy, nawet samo Odkupienie rodzaju ludzkiego, przechodzą przez ręce Najświętszej Maryi Panny. Musimy nieustannie pamiętać o doniosłym akcie konsekracji, jakiego dokonamy już za kilka tygodni, a zwłaszcza o tym, co konsekracja ta oznacza dla naszej szkoły. Musimy rozważać wszystkie tajemnice Matki Bożej, by zrozumieć, w jaki sposób wskutek poświęcenia się Jej, pomoże realizować nam misję naszej szkoły oraz wyjedna nam wiele łask.

Pierwsza tajemnica Matki Bożej dotyczy samego aktu, poprzez który powołana Ona została do istnienia, czyli Niepokalanego Poczęcia. W ten sposób dochodzimy do pytania: kim Ona jest? Zapewne wiecie, że święta Bernadetta zadała to pytanie podczas objawień Matki Bożej w Lourdes, a Maryja odpowiedziała: Ja jestem Niepokalane Poczęcie. Kościół uroczyście zdefiniował, co to dokładnie oznacza: znaczy to, że Najświętsza Maryja Panna została poczęta w sposób niepokalany, czyli bez zmazy grzechu pierworodnego.

Ten dogmat wiary jest tak wzniosły i nadprzyrodzony, że przez długi czas nie był w pełni rozumiany. Wielu mówiło, że gdyby Matka Boża była Niepokalana, czyli bez grzechu, wówczas nie potrzebowałaby Odkupiciela. Chrystus Pan przyszedł - jak wiemy z całą pewnością - by zadośćuczynić za nasze grzechy. Celem Jego przyjścia na ten świat było odkupienie rodzaju ludzkiego, który popadł w grzech. Tak więc jeśli Maryja była wolna od tego powszechnego stanu, w jakim znajdował się rodzaj ludzki, wydawać by się mogło, że nie potrzebowała Zbawiciela, a więc Chrystus nie przyszedł, by zbawić cały rodzaj ludzki, ale jedynie jego przeważającą część. Stąd też, jak argumentowali owi ludzie, Najświętsza Maryja Panna byłaby w jakiś sposób wyłączona z owoców ofiary Krzyża.

Zwodniczość tej obiekcji widzimy jeszcze wyraźniej, gdy rozważymy, że ów przywilej dany Matce Bożej, Niepokalane Poczęcie, był nie miał jedynie aspektu negatywnego - zachowania od grzechu, oznaczał również wolność od grzechu i nieskazitelną czystość, jak nas tego naucza Kościół w definicji dogmatycznej: omnipotentis Dei gratia et privilegio... fuisse ab omni originalis culpae labe praeservatam immunem. Była Ona nie tylko wolna od wszelkiego kontaktu z grzechem, wyłączenie to było formalnie skutkiem łaski. Została poczęta nie tylko w stanie negatywnego zachowania od grzechu, ale też przez pozytywne udzielenie łaski uświęcającej. Czystość jest czymś więcej niż tylko ochroną od nieczystości, ale również – w aspekcie pozytywnym - byciem miłym Bogu. Była Ona więcej, niż tylko chroniona od grzechu – jako, mogłoby to bowiem implikować, że istniejąca nieczystość została w jakiś sposób usunięta. Została poczęta, jak mówimy, Niepokalana, czyli w pozytywny sposób poczęta tak, że Jej dusza od samego początku swego istnienia była czysta i miła Bogu.

Dlatego od samego początku swego istnienia Najświętsza Maryja Panna była pełna łaski. Czy więc potrzebowała w jakiś sposób Odkupiciela? Wydawać by się mogło, że Chrystus nie musiał umierać na Krzyżu za istotę Mu najbliższą. Takie właśnie fałszywe dylematy stały się powodem, dla którego Kościół uroczyście zdefiniował dla nas te prawdy. W istocie Najświętsza Maryja Panna, bardziej niż ktokolwiek inny potrzebuje Zbawiciela. Można by nawet powiedzieć, że jej zbawienie uzależnione było od Niego w stopniu większym, niż nasze własne. Ona, bardziej niż ktokolwiek inny, potrzebuje dla zbawienia Chrystusa. Jak w każdym innym przypadku, również gdy pragniemy prawdziwie zrozumieć wzniosłe nauczanie dotyczące Matki Bożej, musimy słuchać definicji Kościoła, a nie polegać na własnych wyobrażeniach.

Po pierwsze możemy powiedzieć, że oprócz stwierdzenia przywileju jaki otrzymała Maryja, nie ma w definicjach nic, co wskazywałoby, że nie znajdowała się ona w kondycji różnej, niż powszechna kondycja rodzaju ludzkiego. Cały rodzaj ludzki, z powodu upadku Adama, znalazł się we władzy diabła. Podobnie jak w przypadku kraju, który dostaje się pod okupację obcego mocarstwa ze względu na winy swych przywódców, nie wszyscy jego mieszkańcy winni są zbrodni – są jednak kolektywnie ofiarami tej samej okupacji. Tak więc, jak pisało wielu Doktorów Kościoła, choć Najświętsza Maryja Panna wolna była od długu za grzech pierworodny (normalnej sytuacji dla całego rodzaju ludzkiego zrodzonego w niewoli diabła), była Ona niemniej istotą ludzką, potomkiem Adama, a wiec również obiektem powszechnego dzieła Odkupienia dokonanego przez Chrystusa, odkupienia, które uwolniło nas z niewoli diabła. Odpowiedź ta nie wyjaśnia jednak innej prawdy, tj. faktu, że była Ona nie tylko uwolniona, ale też poczęta w sposób niepokalany. Nie odpowiada również na pytanie, w jaki sposób Ona sama została zbawiona. Z pewnością należąc do rodzaju ludzkiego miała udział w powszechnej kondycji ludzkości – i choć sama nigdy nie splamiła się żadnym grzechem, również Ona musiała żyć na świecie opanowanym przez mrok grzechu i błędu. Wszystko to jednak jest względem Niej całkowicie obce, nie przynależy do Jej istoty, jest względem Niej czymś zewnętrznym.

Możemy również powiedzieć, że zbawienie dokonane w Niej przez Chrystusa było tym samym, co zbawienie dokonane względem naszych dusz, a jedynie w inny sposób, przez to, że została Ona zbawiona raczej zostając zachowana od pewnego zła. Mówimy, że ktoś jest uratowany, czy zbawiony również wówczas, gdy został on uchroniony od potencjalnej krzywdy. Jednak działanie łaski w Maryi nie polegało jedynie na chronieniu Jej, miało też aspekt pozytywny: została Ona nie tylko poczęta wolna od szkody powodowanej przez grzech, została niepokalanie poczęta. Również sam fakt zaciągnięcia grzechu pierworodnego niekoniecznie pociągać musi za sobą zła wyrządzanego przez grzech uczynkowy, jak to widzimy na przykładzie wielu innych świętych, którzy zachowali niewinność otrzymaną na chrzcie. Jednak łaska i przywilej otrzymane przez Maryję są czymś wyjątkowym i właściwym tylko Jej, niezwykłym przywilejem, jak naucza Kościół. Jak więc mamy rozumieć działanie łaski w osobie Matki Bożej?

Definicja Kościoła daje nam światło wystarczające do przeniknięcia tych głębokich tajemnic wiary. Definicja kontynuuje: intuitu meritorum Christi Jesu Salvatoris humani generis – mocą przewidzianych zasług Jezusa Chrystusa, Zbawiciela rodzaju ludzkiego. Słowo „intuitus” oznacza „wzgląd” czy bardziej nawet „zamierzenie”, podobnie jak słowo „intuicje”, które w języku polskim wywodzi się z tego samego rdzenia. Ta łaska, którą otrzymała Najświętsza Maryja Panna, otrzymała Ona w przwidywaniu zasług naszego Pana i Zbawiciela Jezusa Chrystusa. Zwróćmy uwagę, że definicja nie mówi: „z powodu” czy nawet „ze względu na” ale raczej „mocą przewidzianych zasług”. Jest to, nie proste przewidywanie Boga, ale raczej sam plan, jak Bóg miał względem Maryi, wedle którego miała się Ona stać Matką Zbawiciela.

Samo łacińskie słowo „concept” w sformułowaniu „Conceptio Immaculatae” oznacza ideę, którą formujemy w naszym umyśle, gdy coś poznajemy. To słowo „concept” to przede wszystkim idea jako przyczyna poznania, oraz jako jego owoc i przyczyna aktywności naszych władz umysłowych. Mówimy o artyście mającym dobry koncept czy pomysł, który następnie urzeczywistnia w tworzonym dziele sztuki. To właśnie ta idea popycha artystę do rysowania, malowania czy rzeźbienia, to ona jest przyczyną poruszającą jego rękoma i nogami.

W umyśle Boga od zawsze obecna była idea posłania na ten świat swego Syna, by odkupił nas poprzez przyniesioną w ten sposób łaskę. Jednak urzeczywistnienie tej idei implikowało również pewien konkretny warunek: jeśli Druga Osoba Trójcy Świętej miała stać się człowiekiem, naturalnym było, że powinna mieć matkę, że powinna przyjąć ciało z ciała swej matki, tak jak wszystkie istoty ludzkie. By się tak jednak stało, matka owa musiałaby być wolna od grzechu, Niepokalana. Stąd też poczęta Ona była na samym początku czasu, jak to czytamy w Księdze Mądrości oraz w każdą pierwszą sobotę miesiąca. Poczęta najpierw w umyśle Boga, w tym samym akcie, przez który Bóg zapragnął zbawić rodzaj ludzki. Łaska, która przychodzi poprzez naszego Pana Jezusa Chrystusa, została Jej udzielona w pełni, w sposób nierozerwalnie złączony z samą Jej ideą, a nawet od z samą Jej istotą, gdyż to właśnie łaska uczyniła Ją tym, kim jest. To właśnie ta łaska jest przyczyną Jej istnienia, gdyż Bóg nie mógłby narodzić się z Niej bez udziału owej łaski, którą otrzymaliśmy poprzez Jego Syna, będącego z kolei Jej Synem.

Właśnie w tym aspekcie postrzegamy Najświętszą Maryję Pannę jako wzór dla naszej szkoły. Ta łaska Chrystusa Pana, dzięki której osiągnąć możemy szczęście wieczne, powinna i musi głównym motywem i być przyczyną skuteczną wszelkiej edukacji. Rodzaj ludzki w swej aktualnej kondycji nie może osiągnąć doskonałości bez pomocy łaski. Naturalna doskonałość jest dla ludzi nieosiągalna, gdyż człowiek przeznaczony jest od chwili swego stworzenia do celu nadprzyrodzonego, który nie może być osiągnięty bez pomocy łaski. Aby łaskę tę uzyskać, musimy dostosować się do planu, jaki ustanowił w tym celu Bóg – podobnie jak zgodnie z tym planem poczęta została Najświętsza Maryja Panna, tak również nasze plany dotyczące szkoły i naszej przyszłości muszą rozpoczynać się od Niej. Nasze poświęcenie się Jej jest w bardzo realnym sensie wyrazem naszego uznania owego planu Boga i naszego pragnienia, by w pełni z tym planem współpracować.

Łaska, jak uczy nas święty Tomasz, zawsze działa w taki sposób, by usposobić dany przedmiot do właściwego mu celu. Łaska, jaką otrzymała Najświętsza Maryja Panna udzielona Jej została w tym celu, by stała się Matką Boga, czyli by Słowo mogło przyjąć ciało z Jej własnego ciała. Jej Niepokalane Serce jest więc nie tylko pełne łaski, jest również przeznaczone do tego, by być ciałem, z którego ciało przyjmie sam Zbawiciel. Godność Matki Bożej jest źródłem wszystkich innych przywilejów Najświętszej Maryi Panny. Od chwili swego poczęcia przeznaczona była do tego, by stać się narzędziem, poprzez które Syn Boży przyjmie ciało za sprawą Ducha Świętego. Musiała więc być Niepokalana, czysta, bez zmazy, miła Bogu, od samego początku swego istnienia.

Wracając więc do zastrzeżeń, o których mówiliśmy wcześniej, widzimy że twierdzenie, jakoby Matka Boża wyłączona była w jakiś sposób od dzieła Odkupienia, jest całkowicie fałszywe. Łaska nie była więc u Maryi czymś jedynie akcydentalnym, tak jak w naszym przypadku, jest czymś stanowiącym część i element samej Jej istoty. W nas łaska jest czymś innym – przychodzimy na ten świat pozbawieni jej, możemy ją otrzymać oraz utracić. U Matki Bożej jednak, jest ona elementem samej Jej istoty. Jest Ona poczęta, stworzona, dla jednego konkretnego celu, by stać się Matką Boga. Przywilej, jaki otrzymała, polega właśnie na byciu Matką Boga – stąd wszystkie łaski, jakie otrzymała, mają na celu właśnie uczynienie Ją godną tego przywileju i to do tego stopnia, że łaska, którą otrzymała, jest całkowicie nierozerwalna z tym powołaniem – powołaniem na Matkę Odkupiciela. Mówić wprost, gdyby nie miała Ona być Matką Boga, nie zostałaby Niepokalanym Poczęciem.

Dlatego więc, drodzy wierni, widzimy, że Najświętsza Maryja Panna jest całkowicie zależna od Chrystusa Pana, i to w stopniu nieskończenie większym niż my sami. Gdyby Syn Boży nie przyszedł na ten świat, z pewnością nie moglibyśmy dostąpić zbawienia i pomarlibyśmy w naszych grzechach. Gdyby jednak Pan Jezus nie przyszedł, Najświętsza Maryja Panna nie byłaby Matką Boga. Podczas gdy my cierpielibyśmy w takim przypadku konsekwencje grzechu, Ona nawet nie istniałaby. Łaska, którą otrzymała, jest tak radykalnie związana z Jej istotą, że jest Ona nie tylko Niepokalana, nie tylko pełna łaski, ale jest, jak to powiedziała w Lourdes, Niepokalanym Poczęciem.

Tak więc nie tylko nie jest Ona wyłączona z dzieła Zbawczego dokonanego przez Chrystusa, jest Ona częścią samego aktu, przez który nas On odkupił. Wieczny plan Boga, idea czy poczęcie Boga, został w Niej urzeczywistniony jako konieczne narzędzie Wcielenia. Nie jest Ona jak my, którzy potrzebujemy Zbawiciela jako osoby, która daje nam łaskę, to raczej łaską, którą otrzymała, uczyniła Ją tym, kim jest, Matką Zbawiciela. Potrzeba Zbawiciela nie jest w Jej przypadku czymś zewnętrznym i zależnym jak u nas, stanowi raczej część samej Jej istoty, tak, że nie byłaby Ona naszą Panią, gdyby nie otrzymała tej łaski, która uczyniła Ją Matką Boga. Jej zależność od Chrystusa jest absolutna. Dlatego też całe dzieło Krzyża, Męki i Zmartwychwstania dotyczą Jej w sposób najściślejszy i to w sposób, który jest nierozłączny z Jej Synem, do takiego stopnia, że bez Niego nie posiadałaby łaski, która czyni Ją tym, kim jest.

A ponieważ Matka Boża od samego swego poczęcia jest tak ściśle i głęboko związana z Osobą Zbawiciela, rozumiemy, że Jej pomoc jest niezbędnie konieczna do osiągnięcia doskonałości, jakiej pragniemy dla naszej szkoły. Podobnie, jak łaska jest nierozerwalnie związana z Jej istotą, tak też w porządku łaski musimy dla osiągnięcia doskonałości korzystać z Jej pośrednictwa. Poświęcimy Jej naszą szkołę, naszych uczniów, grono nauczycielskie, w zgodzie z planem, jaki ma Bóg względem nas. Sukces naszej szkoły przypomina w pewien sposób dzieło Wcielenia – pragniemy wyryć obraz Zbawiciela, Jego cnót i Jego łask, w waszych duszach. Musimy więc czynić to przez ręce Tej, którą sam Bóg wybrał do tego celu, przez ręce Tej, która jest Niepokalanym Poczęciem i która poczęła Syna Bożego, który żyje i króluje na wszystkie wieki wieków. Amen.

niedziela, 25 kwietnia 2010

Na 3 Niedzielę po Wielkanocy

Drodzy Wierni,

W lekcji czytanej podczas dzisiejszej Mszy, będącej krótkim fragmentem pierwszego listu św. Piotra, święty autor przedstawia nam zwięzłe streszczenie zasad całego chrześcijańskiego życia. Św. Piotr zwraca się do nas słowami „Umiłowani”, ponieważ posiadając prawdziwą wiarę i obdarzeni Bożą łaską nosimy też w sobie znamię Jego miłości. Jako chrześcijanie, jako katolicy, otrzymaliśmy wielki dar: dar zjednoczenia z naszym Panem Jezusem Chrystusem dzięki Jego łasce i za pośrednictwem Jego Mistycznego Ciała, którym jest Kościół. Jako dzieciom Bożym przeznaczone jest nam nie ziemskie dziedzictwo, ale życie wieczne. A św. Piotr prosi nas usilnie, byśmy byli godni powołania, które otrzymaliśmy.

Zwraca się do nas jako do „przechodniów i gości”. Jesteśmy na tej ziemi jedynie przechodniami, ponieważ przeznaczeni jesteśmy do innego świata. Jesteśmy pielgrzymami, ponieważ nasza wędrówka przez to życie jest krótka, zmierzamy ku innemu celowi. Podobnie jak pielgrzymi znajdujemy się w drodze do miejsca świętego, jesteśmy w drodze do oglądania Boga. Nasze przemijające życie doczesne jest więc jedynie drogą pielgrzymowania, drogą pokuty i modlitwy, prowadzącą do naszego właściwego przeznaczenia. Św. Piotr nazywa nas przechodniami, obcymi, gdyż chrześcijanin rzeczywiście powinien być obcy zwyczajom i praktykom światowym. Podczas gdy świat poszukuje swej własnej czci, bogactwa i pychy, chrześcijanin powinien praktykować pokorę, ubóstwo i posłuszeństwo.

Jak mówi św. Piotr, powinniśmy „wstrzymać się od pożądliwości cielesnych, które walczą przeciwko duszy”. Dusza z samej swojej natury upodabnia się do tego, co kocha. Jeśli kocha rzeczy duchowe, rzeczy dobre, stawać się będzie dobrą. Stanie się, jak Bóg tego pragnął, Jego podobieństwem, które niesiemy w naczyniach glinianych. Jeśli dusza przywiąże się do tego, co jest dobre, będzie szczęśliwa. Jeśli jednak zajmować się będzie jedynie rzeczami doczesnymi i materialnymi, ulegnie zepsuciu, stawać się będzie coraz bardziej podobna do nikczemnych rzeczy tego świata co jednak nie da jej szczęścia, ponieważ rzeczy te nigdy nie będą w stanie jej zaspokoić. Z powodu rany zadanej naszej naturze przez grzech pierworodny, jest ona osłabiona i nieuoporządkowana – z trudnością przychodzi jej zajęcie się rzeczami duchowymi i wiele wysiłku trzeba, by zapanowała nad własnymi wrodzonymi władzami. Tę wojnę pomiędzy duszą a pożądliwością chrześcijanin ma obowiązek wytrwale prowadzić, zwłaszcza w tym świecie atakowanym przez grzech i błąd. Musimy starać się ze wszystkich naszych sił wygrać tę wojnę, toczoną przeciwko naszej duszy, gdyż pokój i szczęście możemy osiągnąć jedynie pokonawszy tych nieprzyjaciół naszej duszy – czyli pożądliwości.

Następnie św. Piotr wzywa nas do praktykowania cnót społecznych, prosi: „niech obcowanie wasze wśród pogan będzie dobre”. Nie ma tu na myśli jedynie rozmów, całe nasze zachowanie powinno być bez zarzutu wobec pogan, czyli tych, którzy jeszcze nie posiedli prawdziwej wiary. Rozmowa chrześcijan powinna być budująca, czyli powinna być zachętą i światłem przewodnim dla ludzi dobrej woli. Św. Piotr ma tu na myśli nie tylko nasze rozmowy, ale również wynikające z nich zachowanie.

Jakie to przygnębiające – widzieć chrześcijan używających danej im przez Boga zdolności do mówienia jedynie o rzeczach bezużytecznych, a niekiedy nawet grzesznych, do kłamania, wygłaszania oszczerstw i przeklinania. Będziemy sądzeni – Drodzy Przyjaciele – na podstawie tego, co mówimy: Zbawiciel mówi, że w dniu sądu zdamy rachunek z każdego niepotrzebnie wypowiedzianego słowa. Nasze rozmowy powinny odpowiadać łasce, jaką otrzymaliśmy. To właśnie w rozmowach ujawniamy najskrytsze pragnienia naszych serc: „Z obfitości serca mówią usta” [Mt 12,34], jak powiedział sam Pan Jezus. Posługując się konkretnymi słowami człowiek ujawnia, co najbardziej go zajmuje, swe pragnienia i zamiary. Różnica pomiędzy rurami wodociągowymi a kanalizacyjnymi polega na tym, co z nich wypływa – również dusza odkrywa swe wnętrze poprzez słowa, które wypowiada.

Niech więc nasze rozmowy, zwłaszcza z wyznawcami naszej wiary, będą zawsze budujące. Jednak św. Piotr mówi nawet więcej: niech nasze obcowanie (w tym i rozmowy) będzie dobre między poganami, nawet względem tych, którzy mówią złe rzeczy przeciwko nam. Wszyscy z nas, niezależnie od naszego powołania i miejsca życia, jesteśmy często narażeni na kontakt z ludźmi, których rozmowy nie są budujące, często natomiast niegodne i nieczyste, skażone przez ten świat. Musimy nie tylko wystrzegać się, byśmy nie zostali zbrukani przez ten rodzaj złych rozmów, musimy je również aktywnie zwalczać. Nie można pozwolić na używanie Imienia Boga nadaremno – dobrze jest przypomnieć duszy moc jej słów, a zwrócenie komuś uwagi, by nie mówił takich a takich rzeczy jest w istocie komplementem, gdyż oznacza, że słucha się tego, co mówi i bierze jego słowa poważnie. Chrześcijanin ma obowiązek zmienić temat rozmowy, której tematem stało się zgorszenie czy grzech. Kłamstw nie można tolerować, i lepiej nie rozpoczynać nawet rozmowy z osobą, która usiłuje zniesławić dobre imię osoby trzeciej. „Złe rozmowy psują dobre obyczaje” [1Kor 15,33] mówi św. Paweł, a często jedynym, czego potrzeba do zniszczenia duszy to zezwolenie jej by mówiła o rzeczach, o których mówić nie powinna. Nasze słowa stanowią bowiem często wstęp do uczynków, a o tym, o czym się najpierw mówi, myśli się następnie często, często też wciela się w życie to, co jest uprzednio przedmiotem rozmowy.

Prowadząc prawdziwie chrześcijańskie rozmowy zwalczamy zło wokół nas i równocześnie kładziemy fundament pod przyszłe dobro, jak mówi św. Piotr o poganach: „Aby przypatrzywszy się dobrym uczynkom waszym, chwalili Boga w ‘dzień nawiedzenia’”. Bóg udziela łaski wszystkim, każdemu zgodnie ze swą wszechmocną Opatrznością. To przez tę łaskę: łaskę natchnienia, dobrych myśli, dobrej intencji, skruchy – Bóg nawiedza nasze dusze. Ów moment łaski jest często bardzo krótki i nie powróci po raz kolejny – jest jak wizyta gościa, którego przyjmiemy, albo pozostawimy przed zamkniętymi drzwiami. Jeśli poganie zobaczą u nas owo „dobre obcowanie”, co z kolei doprowadzi ich do dobrych uczynków, wówczas ta wizyta Ducha Bożego nie będzie daremna, ale ku chwale Jego łaski. Mamy obowiązek – Drodzy Przyjaciele – być narzędziami tej łaski w stosunku do żyjących wokół nas ludzi. Tak, jak Bóg nie daje nam światła i ciepła bez słońca, tak również wedle swej odwiecznej woli posługuje się nami jako swymi narzędziami, każdym odpowiednio do jego stanu i miejsca życia. Jest wielu ludzi, którzy być może od wielu lat nie widzieli kapłana, wy ich jednak spotykacie, w miejscu waszej pracy, w centrach handlowych, czy nawet jako gości w domach waszych lub waszych krewnych. Podobnie jak paralityk z Ewangelii nie są oni już w stanie się poruszyć – z tego czy innego powodu nie chodzą do kościoła, rzadko przyjmują sakramenty, nie widują się w księżmi. Jednak wy możecie wpłynąć na tych ludzi. Możecie być odpowiednikami tych, którzy przynieśli owego paralityka do Chrystusa Pana, aby mógł zostać uleczony. Ale jedynym sposobem, byście naprawdę mieli na nich wpływ, jest wasz własny przykład, dawany poprzez wasze słowa i uczynki.

Tak więc, Drodzy Przyjaciele, podążajmy za radą św. Piotra odnośnie naszych rozmów i obcowania z bliźnimi. Udziela nam on dziś również wielu innych nauk, nauczmy się jednak wpierw praktykować tę pierwszą cnotę, a inne przyjdą z czasem. Niech nasze „obcowanie będzie w niebie”, jak prosi św. Paweł, abyśmy mogli już podczas tego doczesnego życia cieszyć się w naszych duszach tą radością, która płynie z czystego sumienia, a która będzie naszym udziałem przez całą wieczność, jeśli tylko pozostaniemy wierni Chrystusowi Panu. Amen.

czwartek, 22 kwietnia 2010

Czwartek po 2 Niedzieli Wielkanocy

Drodzy uczniowie, drodzy wierni,

W trakcie minionych kilku tygodni rozważaliśmy różne cnoty i zastanawialiśmy się nad ich miejscem w życiu duchowym. Widzieliśmy różne aspekty doskonałości i zrozumieliśmy, jak wielkim przedsięwzięciem jest walka o zdobycie tych cnót. Już krótki rzut oka na wspomniane cnoty pozwala zrozumieć, że dla osiągnięcia owej upragnionej przez nas doskonałości niezbędna jest nam pomoc. A właściwie więcej, niż tylko pomoc, gdyż musimy również wiedzieć, dlaczego właściwie podejmujemy tak bardzo mozolne i uciążliwe przedsięwzięcie naszego własnego doskonalenia. Oba te cele osiągnąć można poprzez jeden akt, którego nasza szkoła dokona już za kilka tygodni. Za kilka tygodni, konkretnie 31 maja, w uroczystość Najświętszej Maryi Panny Królowej, dokonamy poświęcenia naszej szkoły Matce Bożej, Niepokalanemu Poczęciu, Królowej Nieba i Ziemi. Tak więc następne kilka tygodni stanowić będą dla nas czas przygotowania, czas rozmyślań nad tą uroczystą konsekracją i tym, co ona oznacza dla nas i dla naszej szkoły.

Czym więc jest akt konsekracji? Czym różni się od błogosławieństwa? Jak zapewne pamiętacie, w listopadzie ubiegłego roku biskup pobłogosławił naszą szkołę. Błogosławieństwo jest czym innym, niż konsekracja, choć akty te są w pewien sposób pokrewne. Błogosławieństwo jest wezwaniem opieki Bożej dla osoby, miejsca lub rzeczy, prośbą by pobłogosławiony obiekt cieszył się Bożą opieką, ale też by był używany przez człowieka w sposób odpowiedni, w sposób pożyteczny dla zbawienia. Dlatego właśnie mamy obrzędy błogosławieństw dla wszelkich przedmiotów, obrzęd błogosławieństwa domu podczas kolędy, kapłan błogosławi też różańce i obrazki świętych. Również wasza szkoła została pobłogosławiona i Bóg czuwa nad nią, ponieważ biskup wzywał nad Imienia Bożego i przez sam fakt, że została ona pobłogosławiona możemy być pewni wielu łask przychodząc tutaj.

Konsekracja jest jednak czymś znacznie większym, niż błogosławieństwo. Jeśli zastanowicie się nad tym dobrze, niezależnie od tego, jak piękny jest ten budynek, niezależnie od tego jak wiele okazałych obrazów, dobrych książek i solidnych ławek w nim umieścimy, same z siebie są to jedynie rzeczy martwe. Z pewnością są dobre i piękne, nie mogą jednak poznawać ani kochać. Niezależnie od tego, ile książek byśmy tu mieli, żadna z nich nie może niczego poznać. Jedynie ludzie mogą poznawać, jedynie ludzie mogą kochać. Konsekracja dotyczy właśnie tego, czego nie potrafią rzeczy nieożywione: aktu miłości, aktu ofiary.

Samo słowo konsekracja, poświęcenie, oznacza „czynienie świętym”, czyli oddawanie czegoś Bogu w akcie ofiarowania. Kiedy używamy słowa „poświęcenie”, ma to zawsze jakieś odniesienie do ofiary. Nie mówimy na przykład o pobłogosławieniu ołtarza, ale o jego konsekracji. Podczas samej Mszy zachodzi zasadnicza różnica pomiędzy aktem błogosławienia przez kapłana chleba, a dokonywaną przez niego konsekracją. Konsekracja oznacza absolutne oddanie czegoś w akcie ofiary i jak każda ofiara implikuje trzy rzeczy: ofiarowanie danej rzeczy, jej immolację i jej przejście w posiadanie przez Boga.

W ścisłym znaczeniu tego słowa, możemy poświęcać rzeczy jedynie Bogu, lub tym, którzy pozostają z Nim osobiście zjednoczeni. Najświętsza Maryja Panna zajmuje bardzo szczególne miejsce w dziele Wcielenia i Odkupienia, i z powodu tego Jej przywileju, możemy poświęcać się Bogu również poprzez Nią. Każda istota ludzka, by móc powrócić do Boga, musi powrócić do Niego poprzez Syna Bożego, a więc również poprzez Tę, która dała Syna Bożego światu. Podczas naszej medytacji i przygotowania do aktu konsekracji postaramy się zastanowić, jak bardzo szczególna jest Jej rola i jak bardzo niezbędne jest, byśmy poświęcili Jej naszą szkołę.

Nasz akt konsekracji będzie ofiarowaniem, czyli aktem, poprzez który coś należącego do nas oddamy komuś innemu. Oznacza to też, że ofiarować będziemy coś należącego do nas, a nie do kogoś innego. Akt ten musi być dokonany w sposób wolny, nie może być wymuszony czy narzucony z zewnątrz. Ofiarować będziemy całą naszą szkołę, grono nauczycielskie, uczniów i całą instytucję. Wszystko, co mamy i co możemy posiadać w przyszłości, będzie Jej oddane – gdyż kiedy dajemy coś komuś, dajemy mu nie tylko samą rzecz, ale wszelkie owoce, jakie może ona przynieść. Podobnie jak w przypadku, gdy ofiarowaliśmy komuś kawałek ziemi, należy do niego nie tylko sama ziemia, ale również wszelkie owoce, jakie ona wyda. Podobnie nasza szkoła i wszystkie jej przyszłe osiągnięcia, należeć będą do Najświętszej Maryi Panny.

Nasz akt poświęcenia będzie immolacją, innymi słowy szkoła nasza przeobrażona zostanie w pewien sposób w wyniku ofiarowania jej Matce Bożej. Akt konsekracji różni się od błogosławieństwa w tym, że rzecz pobłogosławiona często pozostaje własnością danej osoby, w samej tej rzeczy nic się nie zmienia, poza faktem, że jest ona chroniona i błogosławiona przez Boga. Gdy na przykład kapłan pobłogosławi obrazek, możecie wziąć ten obrazek do domu, pozostaje on tą samą rzeczą. Konsekracja natomiast oznacza, że nie dysponuje się już przedmiotem tak, jakby się chciało - można powiedzieć, że jest to zasadniczo inna rzecz. Na przykład kielich, skoro zostanie konsekrowany, nie jest już zwykłym naczyniem do picia, staje się przedmiotem sakralnym. Nie może już zostać sprzedany, nie może być używany do niczego innego poza Mszą, ponieważ należy do Boga. W rzeczy, którą przedstawiamy do konsekracji, dokonuje się pewna przemiana. Na przykład podczas Mszy, gdy kapłan konsekruje hostię, zmienia się sama natura rzeczy – z chleba w Ciało Chrystusa. Nasze poświęcenie Matce Bożej będzie czymś podobnym, przypominać będzie jednak raczej sytuację jaka ma miejsce, gdy pewna osoba poświęca się Bogu, jak to jest w przypadku brata czy siostry zakonnej. Pozostają oni istotami ludzkimi, podobnie jak hostia zachowuje przymioty chleba, jednak wszystko co czynią, nabiera innej wartości przez fakt, że należą do Boga, że są poświęceni Bogu, podobnie jak pod zewnętrznymi przymiotami chleba pozostaje ukryte Bóstwo naszego Pana Jezusa Chrystusa.

Nasz akt konsekracji oznacza dalej rzeczywiste objęcie w posiadanie naszej szkoły przez Matkę Bożą, a za Jej pośrednictwem przez samego Zbawiciela. Ofiara zawsze niesie za sobą obfitość łask, ponieważ w wyniku ofiarowania rzecz, którą posiadaliśmy, staje się własnością Boga. Rozwijając nasz przykład z osobami poświęconymi Bogu, istnieje wielka różnica pomiędzy osobami świeckimi a duchownymi. Pierwsze, nawet jeśli te pierwsze są bardzo pobożne i wiele się modlą, nie są jednak poświęcone Bogu. Ich modlitwy mogą być bardzo owocne i ściągać wielkie łaski na nich i ich otoczenie - jednak duchowny jest kimś więcej, gdyż sama jego osoba należy do Boga. Dlatego też, nawet gdyby był on, jak się często zdarza, mniej świątobliwy niż świeccy, w dalszym ciągu znajduje się blisko Boga i jest Jego przyjacielem, jest Jego własnością. Co więcej, jego modlitwy i ofiary mają wartość nie tylko dla niego samego i jego otoczenia, ale dla całego Kościoła. Jest on w bardzo realny sposób ukochanym dzieckiem Boga, Jego oblubieńcem, któremu Bóg nie odmawia. Nawet najlepszy przyjaciel waszego ojca nie ma na niego takiego wpływu, jaki ma na niego wasza matka. To samo dotyczy duchownych – więzy ich ślubów jednoczą ich z Bogiem w szczególny sposób, dzięki któremu ich modlitwy i ofiary mają większą skuteczność, niż ich osobiste zasługi. Podobnie jak prośba żony waszego ojca, związanej z nim przez śluby, ma większą zdolność poruszenia jego serca, tak również modlitwy duszy konsekrowanej, poślubionej Bogu, mają większą zdolność poruszenia Serca Bożego. Co więcej, podobnie jak prośby matki mają zazwyczaj na względzie dobro całej rodziny, również prośby zanoszone przez dusze konsekrowane odnoszą się do dobra całego Kościoła.

Tak więc, przez poświęcenie naszej szkoły Najświętszej Maryi Pannie, przez uczynienie szkoły Jej własnością, możemy być pewni nie tylko szczególnej opieki ze strony Niepokalanej, ale też nadzwyczajnej skuteczności naszych wysiłków, będącej owocem Jej wstawiennictwa. Nasza szkoła stanie się Jej własnością, zostanie Jej zaślubiona. Co do nas - nie jest nas wielu, również nasze zdolności są mizerne, tym bardziej środki, jakimi dysponujemy, a jednak nawet z nimi Matka Boża może dokonać rzeczy wielkich. Zamiast być instytucją jak wiele innych, będzie ona Jej własnością. Oddając Jej prawa do naszej szkoły, pewni jesteśmy, że nasze skromne dzieło przyniesie obfite owoce nie tylko nam, nie tylko naszemu otoczeniu, ale też całemu Kościołowi.

Oczywiście tak doniosły i ważny akt byłby nie do pomyślenia bez miłości i właśnie z tego powodu ma on tak wielkie znaczenie dla naszej szkoły. Jest on dla nas nie tylko pomocą, ale równocześnie odpowiedzią na pytanie: dlaczego podejmujemy całe to żmudne dzieło dążenia do doskonałości. Być może wielu z was jest zbyt młodych, by zrozumieć to teraz, gdy jednak poczynicie postęp w życiu duchowym, przyjdzie czas gdy zrozumiecie niepełność doskonałości poszukiwanej dla niej samej. Może wam to zająć wiele lat, niektórzy nie dochodzą do zrozumienia tej prawdy przez całe życie, pozostaje jednak faktem, że nie można poszukiwać doskonałości dla niej samej. Miłość, nawet najczystsza i najszlachetniejsza, nie jest prawdziwą miłością, jeśli ukierunkowana jest jedynie na nas samych. Musi dawać siebie, musi dawać siebie innym. Nigdy nie osiągnie się doskonałości, jeśli będzie ona celem sama w sobie, musi ona również udzielać się innym poprzez miłość.

Niektórzy ludzie uczą się tego dopiero poprzez kontakt z konkretnymi osobami, lub od ludzi, których pokochali. Święty Franciszek Salezy zrozumiał prawdziwie głębię swego powołania, gdy spotkał św. Joannę Fremiot de Chantal, przyrzekł wówczas, że odtąd nie będzie poświęcał się studiom jedynie dla własnej korzyści, a jedynie o tyle, o ile będzie to korzystne dla innych. Takie przykłady są równie piękne jak rzadkie, jednak jeszcze bardziej zdumiewające jest, że wedle zrządzenia Opatrzności to właśnie Matka Boża bierze na siebie tę rolę i uzmysławia nam, że nasza doskonałość nie ma służyć jedynie nam, ale również bliźnim. Ona, która jest Niepokalanym Poczęciem, nie potraktowała swego przywileju jako wymówki od współpracy w dziele Odkupienia, przeciwnie, Jej własna doskonałość stanowiła nierozerwalny element dzieła Odkupienia dokonywanego dla zbawienia innych. To zwłaszcza od Niej, która jest tak umiłowana przez Boga, nauczyć się możemy, jak kochać Boga i bliźniego. To właśnie Ona zadba, by nasza szkoła nie stała się miejscem jałowego poszukiwania własnego znaczenia i elitarnego perfekcjonizmu, ale by była prawdziwym wyrazem tej miłości Bożej, która stara się udzielać własnej doskonałości innym.

Dlatego, drodzy uczniowie, starajmy się odpowiednio przygotować do tego doniosłego aktu konsekracji, który będzie miał miejsce już za kilka tygodni. Za parę dni zostaną wam udostępnione broszurki z modlitwami, które należy odmawiać w przygotowaniu na to wielkie wydarzenie, natomiast w trakcie kolejnych tygodni rozważać będziemy wielką godność i przywileje Matki Bożej, oraz zastanawiać się, co one oznaczają dla życia naszej szkoły. Przede wszystkim jednak musimy posiadać gorące pragnienie oddania się Jej - gdyż jedynie my sami możemy siebie ofiarować, nikt nie może zrobić tego za nas. Módlmy się więc żarliwie podczas tej Mszy świętej i przez cały miesiąc przygotowań, by tak jak my ofiarować będziemy Niepokalanej samych siebie, również Ona mogła ofiarować nas swemu Synowi, który żyje i króluje przez wszystkie wieki wieków. Amen.

poniedziałek, 19 kwietnia 2010

Beatyfikacja która osłabi wiarę

Drodzy organizatorzy, drodzy wierni, drodzy słuchacze,

Niniejsza konferencja porusza bardzo ważny i bardzo aktualny temat, kwestię procesu beatyfikacyjnego Sługi Bożego Jana Pawła II, Karola Wojtyły. Ponieważ to, o czym chcemy mówić, wywołuje nieco kontrowersji, istotne jest, byśmy zanim przystąpimy do osądu, dobrze zrozumieli zasady jakimi będziemy się kierować,. Chciałbym więc poświęcić pierwszą część tej konferencji na sprecyzowanie, co właściwie oznacza beatyfikacja. Ponieważ beatyfikacja dotyczy przewodu prawnego w Kościele, w efekcie którego dana osoba jest ostatecznie kanonizowana czy też wynoszona do chwały ołtarzy, powinniśmy powiedzieć trochę o tym, czym jest świętość i co pociąga za sobą beatyfikacja oraz kanonizacja. Chciałbym więc przedstawić pokrótce, na czym polegały różne zmiany poczynione w przewodzie prawnym, zmiany które stanowią zagrożenie nie tylko dla wartości dekretów, ale nawet samego celu, dla którego przewód ten został ustanowiony. Na koniec odniosę po prostu te zasady do sprawy świętej pamięci papieża Jana Pawła II. Myślę, że dla każdego znającego katolickie znaczenie kanonizacji stanie się oczywiste, że ewentualna beatyfikacja Jana Pawła II byłaby zgorszeniem w prawdziwie teologicznym sensie tego słowa – czymś, co osłabia wiarę, czymś co stwarza dla niewierzących przeszkodę w przyjęciu prawdziwej wiary, a nawet czymś destrukcyjnym dla samego autorytetu Kościoła.

Część I. Świętość, kim jest święty?
Co to znaczy: być świętym? Czy też mówiąc bardziej ogólnie: czym jest świętość? Słowo święty brzmi po łacinie Sanctus, po grecku zaś Agios. Oba te słowa etymologicznie oznaczają „odcięcie”, „odłączenie” w sensie, że Bóg jest „odłączony” czy też „odrębny” od świata. Bóg jest całkowicie różny i odrębny od stworzenia, ponieważ jest On jedyną Istotą, która jest swym własnym istnieniem. W prawdziwym sensie, jedynie Bóg jest Święty, ponieważ jest On jedyną Istotą, której naturą jest własne istnienie. Ta świętość, ten majestat, dobroć i doskonałość są właściwe jedynie Jemu.

W drugim i analogicznym sensie, wszystko co należy do Boga lub co jest poświęcone Bogu, jest również święte – na przykład święte szaty liturgiczne używane podczas Mszy, lub święty Ryt Mszy. Bóg w swym nieskończonym miłosierdziu, poprzez swą łaskę, dał również uczestnictwo w swej świętości stworzeniom najbardziej do Niego podobnym, stworzeniom posiadającym rozum i wolną wolę. Poprzez współpracę z Jego łaską również ludzie mogą mieć udział w tej świętości, która jest właściwa Bogu poprzez to, że są do Niego podobni, poprzez swój rozum i wolną wolę. Dlatego ludzie stają się święci przede wszystkim przez święte nauczanie pochodzące od Chrystusa i poprzez Jego łaskę. To łaska i doktryna tworzy to, co w Składzie Apostolskim nazywamy „obcowaniem świętych”, gdy mówimy „wierzę w (…) świętych obcowanie” (Katechizm Gasparriego 171-2).

Katechizm uczy nas, że obcowanie świętych obejmuje wszystkich tych, którzy są święci, czyli „osoby święte” w tym sensie, że są one zjednoczone z Kościołem przez świętość, płynącą z Kościoła, czyli przez sakramenty, łaskę oraz władzę nauczycielską Kościoła. Poprzez jedność w łasce oraz miłości jesteśmy uświęceni i możemy modlić się za siebie nawzajem. W tym sensie święty Paweł zwraca się do wiernych różnych Kościołów jako do „świętych”, na przykład w Liście do Efezjan (Ef 1,1), w Liście do Filipian (Fil 1,1) oraz w Liście do Kolosan (Kol 1,2). Gdy jednak mówimy o świętych w najbardziej właściwym sensie tego słowa, nie mamy na myśli tych, którzy mają jedynie możliwość osiągnięcia świętości, ale tych, którzy już ją wypracowują, czy nawet już ją osiągnęli. Władza urzędu nauczycielskiego Kościoła oraz łaska sakramentalna mają za swój ostateczny cel zbawienie dusz i ich wieczne szczęście. Dlatego normalnie rezerwujemy termin „święty” dla tych, którzy już cieszą się szczęściem wiecznym i nie mogą go utracić. Dusze te znajdowały się w stanie łaski w dniu sądu szczegółowego przed trybunałem Chrystusa i wolne były od wszelkiego grzechu i kary należnej za grzech (Katechizm Gasparriego 585). Dusze te znajdują się w niebie, w posiadaniu Trójjedynego Boga, doskonale szczęśliwe i mogą wstawiać się za nami.

Katechizm uczy nas jeszcze jednej rzeczy, którą należy dobrze zrozumieć, a mianowicie że stan duszy po śmierci zależy od sądu Chrystusa Pana. Sam tylko Bóg zna sumienie i uczynki każdej duszy i tylko On sprawuje nad nimi sąd. Dusza trafia do nieba lub piekła, czy też może na pewien czas do czyśćca, w wyniku wyroku Chrystusa – nieomylnego i Boskiego Sędziego. Sąd ów jest nieodwołalny, ponieważ wypływa z wszechwiedzy i wszechmocy Boga. Jest to bardzo ważne dla zrozumienia prawdziwej natury kanonizacji świętych.

Władza kluczy, władza jaką Zbawiciel przekazał świętemu Piotrowi, mówiąc do niego: „Cokolwiek zwiążesz na ziemi, będzie związane i w niebiosach; a cokolwiek rozwiążesz na ziemi, będzie rozwiązane i w niebiosach” (Mt 16, 19), dotyczy jedynie dusz znajdujących się wciąż in via, na swej drodze ku swemu wiecznemu przeznaczeniu. Innymi słowy, władza wiązania i rozwiązywania z grzechów dotyczy jedynie ludzi żyjących wciąż na ziemi oraz dusz cierpiących w czyśćcu. Nikt, nawet sam Bóg, nie może zmienić stanu tych, którzy znajdują się w niebie lub w piekle.

Kiedy więc mówimy, że papież „kanonizuje świętego” nie oznacza to, że sprawuje on jakiś sąd nad duszą czy też w jakiś sposób zmienia jej wiekuisty status. Sąd nad duszą już został dokonany przez Boga, a jedyna władza, jaką ma papież nad duszami zmarłych, dotyczy spraw doczesnych, polega na darowaniu doczesnych kar należnych za grzechy, które dusza ponosi w czyśćcu, oraz odpuszczaniu ich przez odpusty. Wszelka ziemska cześć, jaką oddajemy świętym w niebie, dotyka jedynie ich akcydentalnej szczęśliwości, nie może zmienić niczego w ich szczęśliwości zasadniczej i wiecznej.

Czym jest kanonizacja?
Co więc oznaczają terminy kanonizacja i beatyfikacja? Beatyfikacja, jak dobrze wiecie, jest częścią przewodu prawnego, prowadzącego do kanonizacji, czy też do uroczystej deklaracji Kościoła, że dana osoba jest świętym. Przyjrzyjmy się trochę historii Kościoła i doktrynie dotyczącej obcowania świętych, by lepiej zrozumieć, co pociąga za sobą ten proces i jakie ma znaczenie.

Jak wiecie z katechizmu, członkowie Kościoła, którzy zjednoczeni są w obcowaniu świętych mogą wstawiać się za siebie wzajemnie przez modlitwy i prośby, a jest to prawdziwe szczególnie w odniesieniu do tych, którzy są blisko Boga i oglądają Go twarzą w twarz. By uczcić świętych, by prosić o ich wstawiennictwo i wysławić ich cnoty przedstawiając ich przykład jako wzór do naśladowania, Kościół w swej liturgii wspomina tych herosów naszej wiary. Od samego początku istnienia Kościoła sami Apostołowie przedstawiani byli jako wzór dla wiernych, wedle słów świętego Pawła: „Bądźcie naśladowcami moimi, jak i ja jestem naśladowcą Chrystusa” (1Kor 4,16). Podobnie ci, którzy dawali świadectwo o Chrystusie własnym życiem, czy męczennicy, byli czczeni publicznie w Kościele, który przedstawiał ich wiernym do naśladowania – samo słowo męczennik oznacza po grecku „świadka”. Jako wzór do naśladowania przedstawiano wiernym również wielu świętobliwych i mądrych ludzi, a komunia z nimi uważana była za gwarancję ortodoksji. Lista tych, którzy prawdziwie oddali swe życie za Zbawiciela tworzy to, co do dziś nazywamy „kanonem świętych”, czego najbardziej chyba starożytnym świadectwem jest communicantes z liturgii Mszy. W istocie samo słowo kanonizacja wywodzi się z faktu, że imiona ich wspominane były podczas kanonu Mszy.

O samego więc początku istnienia Kościoła widzimy, że oddawanie czci ludziom uważanym za świętych, a więc również z ich kanonizacja, pociągały za sobą liczne i poważne konsekwencje. Po pierwsze, oddawana cześć i tytuł im nadawany implikowały, że są oni świętymi, czyli że dusze ich cieszą się w niebie oglądaniem Boga. Po drugie, oznaczało to, że ze względu na swą niebieską chwałę, mogą oni w szczególnie skuteczny sposób wstawiać się za nami. Tę drugą cechę dzielą jednak z ludźmi żyjącymi jeszcze na ziemi oraz duszami w czyśćcu, którzy również mogą się za nas modlić – ponieważ jednak święci znajdują się bliżej Boga, ich modlitwy posiadają większą wartość. Po trzecie, cześć im oddawana implikuje również fakt, że przez ich naśladowanie również i my osiągniemy tę samą chwałę, jaką cieszą się oni. Innymi słowy, powinniśmy uczyć się od nich i ich naśladować. Ten ostatni punkt ma szczególne znaczenie, ponieważ dotyczy urzędu nauczycielskiego Kościoła.

Mając na uwadze te trzy ważne konsekwencje publicznego kultu świętych, Kościół był zawsze bardzo skrupulatny w weryfikowaniu i ustalaniu autentyczności uczynków i słów tych, których zamierzał przedstawić do naśladowania wiernym. W stosunku do tych trzech punktów Kościół musi być szczególnie rygorystyczny. Po pierwsze, musi istnieć moralna pewność, że osoba tak wyróżniona cieszy się chwałą nieba. Po drugie, jako konsekwencja pierwszego punktu, wartość jej wstawiennictwa musi zostać w jakiś sposób dowiedziona. Ten drugi punkt służy zazwyczaj jako dowód, że dana dusza cieszy się oglądaniem Boga, wedle słów Ewangelii: „Wiemy, że Bóg grzeszników nie wysłuchuje” (J 9,31). Po trzecie i najważniejsze, jego życie musi być godne naśladowania.

Od samego początku Kościoła męczennikom oddawano cześć publiczną, a pewność ich zbawienia wywodzono ze słów Chrystusa Pana: „Kto by stracił życie swoje dla mnie, znajdzie je” (Mt 16,25). Również wspaniały przykład ofiarowania swego życia za Zbawiciela upewniał, że byli oni godni naśladowania. Jednak nawet w stosunku do męczenników hierarchia Kościoła zawsze weryfikowała autentyczność ich aktów męczeństwa oraz ich relikwii i nie pozwalała na oddawanie czci liturgicznej wszystkim, którzy umarli za wiarę. Mamy przykład z pism świętego Opata z Mileve, który w czwartym wieku zwracając się do archidiakona Kartaginy gani niejaką Lucyllę za ucałowanie kości człowieka, który ani nie był męczennikiem, ani nie udowodniono jego prawa do tego tytułu (De schism Donat. I, xiv). Cześć ta zarezerwowana była dla męczenników zwanych „vidicanti”, których akty męczeństwa zostały potwierdzone przez biskupa diecezji.

Co do kultu wyznawców wiary, którzy zmarli po życiu pełnym cnót posiadanych w stopniu heroicznym, ich świętość może być osądzana w sposób podobny do przypadku męczenników, ponieważ znosili oni cierpienia i trudy w praktykowaniu cnoty. Jednak praktykowanie cnoty jest ze swej natury czymś bardziej osobistym, indywidualnym i prywatnym, w porównaniu do aktu męczeństwa. Dlatego właśnie w przypadku tym wymagane jest bardziej rygorystyczne badanie obyczajów i życia osoby, która ma być wyniesiona do chwały ołtarzy. Jedynie Bóg zna serce człowieka i jego wieczne przeznaczenie. Właśnie w celu zyskania moralnej pewności w kwestii osiągnięcia przez te osoby chwały nieba, proces kanonizacyjny wymagał dowodu w postaci cudów, jako zewnętrznego znaku, że dana osoba jest naprawdę przyjacielem Boga. Weryfikacja zdziałanych cudów oraz badanie życia kandydatów zostały na przestrzeni wieków skodyfikowane i przybrały postać przewodu kanonizacyjnego.

Zauważmy przy okazji, że proces badania autentyczności męczeństwa, życia wyznawców i stwierdzanie autentyczności cudów, były początkowo prawem i obowiązkiem ordynariuszy diecezji. Nawet dziś proces kanonizacji rozpoczyna się w kurii diecezji, na terenie której kandydat został ochrzczony. Możemy więc stwierdzić, że aprobata kultu liturgicznego oddawanego świętym ani od początku, ani ze swej istoty, nie należy in se do władzy papieża. Ważne jest by zrozumieć, dlaczego z biegiem czasu kanonizacja świętych zastrzeżona została dla Stolicy Apostolskiej i Kurii Rzymskiej.

Ze względu na fakt, że cześć oddawana świętym pociąga za sobą zazwyczaj konsekwencje dla ekonomicznego, politycznego i społecznego życia ludzi, zdarzało się wiele nadużyć, z pobudek bynajmniej nie pobożnych. Niektórzy biskupi posuwali się nawet do zezwalania na oddawanie czci liturgicznej, bez zbadania zasług tych, których pozwalali czcić jako świętych. Ze względu na powszechność tych nadużyć, papieże XI wieku zaczęli ograniczać dodawanie świętych do martyrologium do decyzji soborów powszechnych. Jednak nawet pomimo tych dekretów w bulli Aleksandra III znajdujemy upomnienie biskupa Arnulfiego za zezwolenie na oddawanie czci należnej świętym człowiekowi, który został zabity w stanie upojenia alkoholowego. Papież nakazywał biskupowi „by w przyszłości nie pozwalał na oddawanie mu czci, nawet gdyby za jego wstawiennictwem dokonywane były cuda, nie pozwalam też na oddawanie mu czci jako świętemu bez aprobaty Kościoła Rzymskiego”. Ostatecznie ograniczenia przybrały tak ostrą formę, że w roku 1634 Urban VIII zastrzegł cały proces kanonizacyjny dla samej tylko Stolicy Apostolskiej i ustanowił różne Kongregacje Rzymskie, które miały być za niego odpowiedzialne. Możemy przy okazji zauważyć, że owo zastrzeżenie dla Stolicy Apostolskiej nie było uczynione na mocy urzędu papieskiego jako uniwersalnego nauczyciela wiernych, ale raczej ze względu na jego powszechną jurysdykcję dla ochrony dyscypliny Kościoła. Będzie to miało konsekwencje dla kwestii, czy kanonizacja świętych jest nieomylna i czy stanowi część objawionej doktryny, o czym będziemy mówili za kilka minut.

W naszych nieszczęsnych czasach jesteśmy świadkami nadużyć podobnych do tych, które wywołały gniew Aleksandra III. Radykalny przewrót obejmujący całe życie Kościoła i równoczesny upadek dyscypliny kościelnej po duszpasterskich eksperymentach II Soboru Watykańskiego, nie pozostały bez katastrofalnego skutku dla integralności procesu kanonizacyjnego. Pomiędzy wieloma nadużyciami jakich byliśmy świadkami, znajduje się masowa kanonizacja świętych, których liczba przekracza liczbę wszystkich osób wyniesionych na ołtarze w przeciągu ostatnich 300 lat. Nadużycia takie są oczywiście bezpośrednią konsekwencją modyfikacji samego procesu kanonizacyjnego. By ukazać rozmiar tych zmian, ograniczę się do procesu beatyfikacyjnego, jako że jest on ściślej związany z tematem tej konferencji, zarysuję jednak zakres zmian, zwłaszcza w tym co dotyczy skrupulatności oraz pewności, które szczególnie ucierpiały wyniku tych modyfikacji.

Zmiany w przewodzie kanonizacyjnym
Procedura beatyfikacji wyznawców została skodyfikowana przez papieża Urbana VIII i choć przeszła od tego czasu kilka modyfikacji, w zasadniczej części pozostawała niezmieniona aż do roku 1983, gdy Jan Paweł II zmienił Kodeks Prawa Kanonicznego dostosowując go do ducha II Soboru Watykańskiego. Łatwiej będzie nam omówić najpierw tradycyjny przewód beatyfikacyjny, gdyż jego nowa forma powstała raczej w wyniku usunięcia z niego różnych elementów składowych, niż dodania nowych. W przewodzie sprzed zmian z roku 1983 istniały zasadniczo trzy komisje powołane do badania sprawy kandydata do beatyfikacji. Po pierwsze istniała komisja informacyjna, badająca opinię świętości i domniemane cuda zdziałane za wstawiennictwem kandydata. Badanie to wzorowane było w dużej mierze na świeckim procesie prawnym, jednak zamiast starać się wykazać winę podsądnego, starano się ustalić jego cnoty. Dlatego też każda osoba, która znała kandydata, mogła być powołana na świadka, dowody były zbierane i spisywane z zachowanie tych samych form prawnych, co w procesie świeckim, pod przysięgą i w obecności potwierdzających wiarygodność zeznań świadków. W tradycyjnym przewodzie beatyfikacyjnym to pierwsze badanie mogło trwać kilka dekad, a nawet kilka wieków, gdyż jak możecie sobie wyobrazić zebranie dowodów z waszego własnego życia, z terenu każdej diecezji, na obszarze której coś uczyniliście czy powiedzieliście, w ścisłej formie prawnej, wymagałoby wielkiego nakładu pracy.

Proces był długi i drobiazgowy, ponieważ wielką wagę przywiązywano do uzyskania moralnej pewności w kwestii zasług kandydata. Podobnie jak w procesie cywilnym, by skazać podsądnego, rozwiane być muszą wszystkie wątpliwości odnośnie do jego winy, tak również by wynieść danego kandydata do chwały ołtarzy należy rozwiać wszelkie uzasadnione wątpliwości w kwestii świętości jego życia. Obecny przewód bardzo uprościł tę procedurę, co jednak bardziej jeszcze niepokojące, nacisk kładziony jest teraz nie tyle na obiektywne życie i uczynki kandydata, co na „jego opinię świętości w oczach ludu Bożego”. Redukuje to obiektywne badanie do rangi spisu subiektywnych wrażeń ludzi o kandydacie. Za chwilę przejdziemy do bardziej jeszcze drastycznych zmian, rodzących poważne wątpliwości w kwestii samej ważności nowego przewodu beatyfikacyjnego.

W przypadku większości świętych formalnie kanonizowanych przez Kościół, ów proces badania życia kandydatów mógł trwać niemal tyle, co ich ziemski żywot, z tego prostego powodu, że wezwanie świadków i gromadzenie dokumentów, tłumaczenie ich na włoski, a następnie przedstawianie ich do zbadania komisji historyków i innych ekspertów zabierało wiele czasu. Tym, czego z całą pewnością zaniedbano w obecnym procesie beatyfikacyjnym Jana Pawła II, jest właśnie prawdziwa ocena jego życia. W przypadku człowieka, który żył tak długo, który podróżował po tak wielu krajach, byłoby czymś naturalnym, by jego proces trwał nieco dłużej niż beatyfikacje innych kandydatów. Dlatego nawoływanie do natychmiastowej beatyfikacji jest nie tylko nierealistyczne, ale nawet podaje w wątpliwość, czy jego życie zostało rzeczywiście poddane rzetelnej ocenie.

Jedyną z części procesu beatyfikacyjnego było tradycyjnie uwierzytelnienie relikwii czy szczątków ciała kandydata. Była to zazwyczaj jedna z ostatnich części procesu, ponieważ by usprawiedliwić ekshumację potrzebne były poważne nadzieje na pomyślne zakończenie procesu. Dobrym przykładem uprzedniej surowości przepisów Kościoła w kwestii kanonizacji świętych jest casus księdza Skargi. Nigdy nie kwestionowano świętobliwości jego życia, a jego nauka i pisma są wzorowe pod względem prawowierności. Jego przewód beatyfikacyjny przebiegał bez przeszkód, jednak podczas ekshumacji ciała odkryto, że został on pochowany żywcem. Wewnątrz trumny znajdowały się świadczące o tym ślady, również stan w jakim znajdowały się jego ręce wskazywał na to, że walczył by uwolnić się z trumny w ostatnich chwilach życia. Dlatego, po zbadaniu tych dowodów, proces beatyfikacyjny został zamknięty i uznano, że niemożliwym jest uznanie kandydata za świętego z tego prostego powodu, że fakt pogrzebania żywcem byłby zgorszeniem dla wiernych, mógłby również nasuwać wątpliwości w kwestii jego cnoty w ostatnich chwilach życia. To wystarczyło, by pozbawić Piotra Skargę, wybitnego i prawdziwie świętobliwego człowieka, tytułu świętego. Oczywiście nie sugeruje to w żaden sposób jego wiecznego przeznaczenia i możemy modlić się do niego, nie możemy jednak odprawiać Mszy ku jego czci. Podobny wypadek miał miejsce w procesie kanonizacyjnym Tomasza a Kempis, autora czytanej przez katolików całego świata i zaaprobowanej przez Kościół książki „Naśladowanie Chrystusa”, a którego cnót nikt nie kwestionował. Jednak z powodu wątpliwości dotyczących jego pochówku, nigdy nie zostanie on beatyfikowany ani kanonizowany.

Drobiazgowemu badaniu życia kandydata na ołtarze towarzyszyło też rygorystyczne badanie autentyczności domniemanych cudów zdziałanych za jego wstawiennictwem. Benedykt XIV w swym wspaniałym dziele „De Beatificatione et Canonizatione Sanctorum” podaje całą listę procedur, których należało przestrzegać, odpowiednio do danego rodzaju cudu. Na przykład w przypadku cudownego uzdrowienia konieczne było ustalenie, czy przypadłość ta była rzeczywiście nieuleczalna jakimikolwiek naturalnymi środkami oraz że uzdrowienie było stabilne – innymi słowy, że nie było to jedynie chwilowe polepszenie, ale prawdziwe ozdrowienie, cud - a nie jedynie przemijający efekt zastosowania jakiś naturalnych środków. Trzymać się przy tym należało tych samych zasad prawnych, konieczne było przesłuchanie świadków, lekarzy oraz teologów, którzy badali każdy najdrobniejszy szczegół, mogący podawać w wątpliwość nadprzyrodzony charakter ozdrowienia. Tradycyjny przewód beatyfikacyjny miał opinię bardzo surowego w tej kwestii, gdyż stwierdzenie czy kandydat ma moc wstawiania się za żywymi miało fundamentalne znaczenie dla potwierdzenia faktu jego zbawienia. Jak widzieliśmy przed chwilą, zwłaszcza w przypadku kanonizacji wyznawców, jedyną prawdziwą gwarancją tego, że cieszą się oni chwałą nieba, może być jakiś cud zdziałany za ich wstawiennictwem przez Boga. Bez takiego zewnętrznego kryterium nie byłoby moralnej pewności co do mocy wstawienniczej kandydata, a więc i możliwości zobowiązywania całego Kościoła do okazywania mu czci jako świętemu. Jak zobaczymy, w obecnym przewodzie zabezpieczenia nie są przestrzegane, więcej - są wręcz ignorowane, zwłaszcza w procesie beatyfikacyjnym Jana Pawła II.

Przykładowo w przewodzie beatyfikacyjnym Jana Pawła II przedstawiono jedynie jeden cud zdziałany rzekomo za jego wstawiennictwem. Ten domniemamy cud dotyczy przypadku francuskiej zakonnicy, s. Marie Simon-Pierre, która twierdzi, że została w roku 2005 uleczona z choroby Parkinsona przez ś.p. papieża. W kwestii tego rzekomego cudu brak jest pewności i dowodów, które pozwoliłyby w ogóle uznać to zdarzenie za cud wedle starożytnych procedur kanonizacyjnych. Po pierwsze nie jest pewne, że rzeczywiście kobieta ta cierpiała na chorobę Parkinsona i w istocie wielu lekarzy zakwestionowało tę diagnozę. Po drugie - samo napisanie na kawałku papieru imienia papieża nie musi konieczne oznaczać prośby o wstawiennictwo, a choć może być interpretowane w taki sposób, nie przypomina w niczym podobnych form pobożności zalecanych przez Kościół – takich jak nowenna czy cześć oddawana relikwiom, które zazwyczaj towarzyszą cudownym ozdrowieniom za wstawiennictwem świętych. Po trzecie i najważniejsze, ozdrowienie nie było stabilne – chora powróciła do poprzedniego stanu zaledwie w 5 lat po domniemanym cudzie. Już sam tylko ten fakt dyskwalifikuje to wydarzenie jako cud, należy uznać to raczej za chwilowe osłabienie objawów choroby, zwłaszcza że miało to miejsce w tak krótkim przedziale czasu.

Równolegle z pracami komisji badającej życie kandydata, dochodzenie prowadziła tradycyjnie również komisja teologiczna, badając zwłaszcza jego pisma, starając upewnić się, czy były one doktrynalnie poprawne. Ponieważ kandydat miał być wyniesiony do chwały ołtarzy nie tylko poprzez swe cnotliwe życie, ale również przez to, co mówił i pisał, bardzo ważne jest, by wypowiadane przez niego treści odpowiadały prawdzie i nie narażały wiernych na popadnięcie w błędy. W przypadku niektórych świętych prace tej komisji były stosunkowo krótkie, ponieważ nie napisali oni zbyt wiele. W przypadku innych, jak święty Robert Bellarmine, proces zajął 300 lat – zmarł w roku 1621, a kanonizowany został przez Piusa XI w roku 1923.

Jeśli weźmiemy pod uwagę wielką liczbę pism pozostawionych przez Jana Pawła II oraz fakt, że jako papież był on publicznie odpowiedzialny za nauczanie wiary, naturalnym byłoby oczekiwanie nadzwyczaj drobiazgowego i rygorystycznego badania jego dzieł. Jednak w jego przypadku nie tylko nie przestrzega się tej zasady, ale nawet niektóre z jego pism w ogóle nie zostały przedstawione komisji do analizy. Stawia to pod znakiem zapytania troskę postulatora o ochronę wiary katolickiej.

W ten sposób dochodzimy do najważniejszych zmian wprowadzonych w roku 1983 w przewodzie kanonizacyjnym. Zlikwidowane zostały dwie inne komisje pracujące równocześnie w trakcie przewodu beatyfikacyjnego. Pierwsza z nich zajmowała się tym, co nazywane było process de non cultu, miała za zadanie dowieść, że przestrzegane były dekrety Urbana VIII dotyczące zakazu publicznego kultu Sługi Bożego przed jego beatyfikacją. Potwierdzenie przestrzegania tych dekretów było absolutnie konieczne, by proces beatyfikacyjny mógł przebiegać spokojnie i bez nacisków czy presji politycznych. Jedną z kar za nie przestrzeganie tych norm było po prostu wstrzymanie procesu, co często oznaczało zakończenie sprawy, gdyż niezwykle trudno było wznowić od początku całe postępowanie.

Dziś, po usunięciu z procedur tych zabezpieczeń, możemy na własne oczy dostrzec, przed jakimi zagrożeniami miały nas one chronić. Jesteśmy już w Polsce świadkami budowania kościołów ku czci Jana Pawła II, a nawet oddawania mu publicznego kultu w Wielki Piątek, jak to miało miejsce w bieżącym roku w Kul. Zewsząd słyszymy deklaracje o jego świętości przed wydaniem ostatecznej decyzji przez Rzym, ponadto przewód znajduje się nieustannie pod presją, by doprowadzić do beatyfikacji w określonym czasie. Przybiera to formę takiego szaleństwa, że można niekiedy zadawać sobie pytanie, czy Jan Paweł II nie zastąpił przypadkiem Jezusa Chrystusa jako obiekt kultu religijnego. Wszystko to sprzeciwia się wprost zarządzeniom Kościoła i jeszcze niedawno byłoby wystarczającym powodem do wstrzymania każdego procesu beatyfikacyjnego.

Najważniejszą jednak, i najbardziej dalekosiężną jeśli chodzi o konsekwencje, była zmiana polegająca na likwidacji urzędu Promotora Wiary. Był to bardzo ważny urząd, do którego obowiązków należało upewnienie się, że w stosunku do kandydatów nie można podnieść żadnych zastrzeżeń, które mogłyby stać się powodem zgorszenia dla wiernych. Piastujący tę funkcję dostojnik znany był powszechnie jako „adwokat diabła”, ponieważ jego praca przypominała starania diabła w momencie sądu szczegółowego nad duszą: musiał przedstawić wobec postulatora oraz Kurii Rzymskiej wszelkie możliwe zastrzeżenia, wątpliwości, dostrzeżone błędy i generalnie wszystko, co kandydat mógł uczynić złego w swym życiu, a co mogłoby wpłynąć na deklarację o jego świętości. Jak widzicie, jego funkcja była w pewnym sensie najważniejsza, ponieważ gwarantowała, że Kościół nie wyniesie do chwały ołtarzy osoby tego niegodnej. A jednak reforma z roku 1983 zlikwidowała ten urząd całkowicie. W skutek tego kroku, wskutek likwidacji tego urzędu, stoimy dziś wobec uzasadnionych wątpliwości, czy obecny proces beatyfikacyjny może zapewnić, że beatyfikowani kandydaci są rzeczywiście godni tego tytułu. Właśnie brak tej funkcji oraz elementu krytyki w procesie beatyfikacyjnym stał się powodem wielkiej ilości beatyfikacji dokonanych przez poprzedniego papieża, przybrało to takie rozmiary, że odpowiedzialna za to kongregacja rzymska nazywana była „fabryką świętych” – uzyskanie tytułu świętego stało się jedynie kwestią pokrycia kosztów przydługiego procesu prawnego, a nie stwierdzenia rzeczywistej świętobliwości, która mogłaby być przedstawiana wiernym do naśladowania.

Jak na ironię to właśnie niezwykle wielka liczba kanonizacji dokonanych przez Jana Pawła II mogłaby być jednym z najsilniejszych argumentów przeciwko jego własnej beatyfikacji, gdyż implikuje poważne zaniedbania przez niego obowiązków zbadania, czy kandydaci na ołtarze są rzeczywiście godni tego zaszczytu.

Ponieważ kanonizacja i beatyfikacja dotyczą powszechnego dobra Kościoła, czyli publicznego przykładu przedstawianego do naśladowania oraz nauczania zawartego w liturgii, oraz ze względu na brak jakiegokolwiek oficjalnego Promotora Fidei, obowiązkiem hierarchii a nawet wiernych posiadających odpowiednią wiedzę, jest zgłaszanie zastrzeżeń w stosunku do kandydatów na ołtarze. Dlatego Bractwo Św. Piusa X wielokrotnie powiadamiało władze w Rzymie o poważnych zastrzeżeniach, jakie należy wysunąć przeciwko niegodnym kandydatom do świętości. Jest to prawdziwe również w odniesieniu do Jana Pawła II, w którego przypadku nawet pobieżny rzut oka na jego uczynki i słowa dowodzi istnienia nieprzezwyciężalnych przeszkód dla jego beatyfikacji.

Co do publicznego nauczania Jana Pawła II, istnieją znaczące zarzuty co do jego ortodoksji, zostały one nawet przedstawione w licznych książkach. Na szczególną uwagę zasługuje tu seria książek Johannesa Dörmanna zatytułowana “Teologia Jana Pawła II”, będąca analizą głównych encyklik tego papieża. Szczególnie poważnym zarzutem jest na przykład pośrednie i konsekwentne negowanie grzechu pierworodnego (Redemptor hominis 13) i przypisywanie wartości zbawczej religiom niechrześcijańskim (RH 12). Odejście od Tradycji Kościoła jest w jego przypadku tak poważne, że w zupełnie uzasadniony sposób można mówić, że stworzył on swą własną teologię, różną od teologii Kościoła oraz Tradycji.

Zwróćmy uwagę, że zastrzeżenia te dotyczą jego publicznego nauczania, i można je z łatwością i szybko zweryfikować, dotyczą one faktów, które są powszechnie znane. Nie chodzi tu o żadne insynuacje, domysły czy fakty z jego prywatnego życia, ani o jego osobiste poglądy. Zastrzeżenia te, dotyczące nauczania przez niego fundamentalnych dogmatów wiary, są tym poważniejsze, że jego głównym obowiązkiem jako najwyższego pasterza Kościoła było nauczanie zdrowej doktryny. Przewód kanonizacyjny dotyczy przede wszystkim kwestii, czy kandydat wypełniał swe obowiązki stanu w stopniu heroicznym, ponieważ jest to najlepszy dowód i kryterium świętości. Widzieliśmy w życiu Jana Pawła II liczne przykłady nie tylko zaniedbywania obrony interesów Kościoła, ale nawet konkretnych działań szkodliwych dla wiary katolickiej. Przedstawmy w tym miejscu kilka przykładów. 14 maja 1999 r. Jan Paweł II przyjął w Watykanie delegację muzułmanów z Iraku, którzy ofiarowali mu Koran, księgę uważaną przez nich za świętą. Podczas tego spotkania papież pocałował otrzymaną księgę, wedle słów katolickiego patriarchy Babilonu – na znak szacunku. Tymczasem Koran zjadliwe atakuje Bóstwo Chrystusa Pana oraz niemal całą doktrynę chrześcijańską, dlatego całowanie go przez Wikariusza Chrystusa jest, niezależnie od okoliczności, absolutnie nie do przyjęcia. Wprowadza się w ten sposób w błąd muzułmanów, utwierdzając ich w przekonaniu, że słusznie czynią, przestrzegając nakazów Koranu, a równocześnie gorszy się katolików. Nie wolno także zapominać o niezliczonych przykładach chrześcijan, którzy na przestrzeni wieków woleli cierpieć męczeństwo, niż okazać najmniejszy przejaw szacunku fałszywym naukom islamu. Można również przytoczyć wiele fragmentów publicznych wystąpień Jana Pawła II, w których wychwala on islam, posuwając się nawet do nazwania św. Jana Chrzciciela „patronem islamu”.

Sprzeczne z pierwszym przykazaniem Dekalogu zachowania zmarłego papieża nie należały niestety do rzadkości, a zebrane razem, stanowią bardzo poważną przeszkodę dla jego kanonizacji. Można by przytoczyć liczne jego gesty ekumeniczne, nie tylko dwuznaczne, ale częstokroć wręcz gorszące. Na przykład w maju 1982 r. wspólnie z anglikańskim „arcybiskupem” Runcie’em papież modlił się publicznie w anglikańskiej katedrze w Canterbury, pośrednio uznając w ten sposób prawomocność schizmy anglikańskiej. Uznał także milcząco sukcesję apostolską anglikanów, udzielając wspólnego błogosławieństwa z osobą, której święcenia Leon XIII w bulli Apostolicae curae (1896) ogłosił jako „całkowicie nieważne i nie posiadające żadnego znaczenia”.

Najbardziej gorszącym spektaklem, wprost sprzeciwiającym się pierwszemu przykazaniu Dekalogu, było spotkanie międzyreligijne, zainicjowane i zorganizowane po raz pierwszy przez Jana Pawła II w Asyżu 27 października 1986 r. Podczas tego spotkania przedstawiciele najróżniejszych religii z całego świata wspólnie modlili się o pokój. Reprezentanci buddystów umieścili nawet podczas swych obrzędów posążek Buddy na katolickim ołtarzu przy milczącej aprobacie papieża. Podobne zgromadzenia zostały otwarcie potępione choćby przez Piusa XI w encyklice Mortalium animos (1928), lecz oczywiście sprzeciwiają się niezmiennemu i powszechnemu nauczaniu Kościoła od czasów apostolskich: „Ale co poganie ofiarują, czartom ofiarują, a nie Bogu. Nie chcę zaś, żebyście byli wspólnikami czartów” (1 Kor 10, 20).

Niezależnie od osobistych zalet moralnych zmarłego papieża, a także – jak można przypuszczać – jego subiektywnie dobrych intencji, postępowanie takie jest obiektywnie sprzeczne z pierwszym przykazaniem Dekalogu, które głosi: „Nie będziesz miał bogów cudzych przede Mną”. Beatyfikacja Jana Pawła II oznaczałaby ostateczną, autorytatywną aprobatę takich zachowań; co gorsza, zachęcałaby do ich naśladowania. Prowadziłoby to do ośmieszenia samego procesu kanonizacyjnego, a pośrednio również do podkopania autorytetu papiestwa. Oficjalna aprobata praktyk potępianych w przeszłości przez papieży podałaby w wątpliwość nieomylność Magisterium Kościoła i wiarygodność procesu kanonizacyjnego, co w konsekwencji musiałoby prowadzić do dalszego osłabienia wiary.

Podsumowując – ewentualna beatyfikacja Jana Pawła II będzie oznaczała wielkie osłabienie wiarygodności Kościoła, obiektywne zgorszenie dla wiernych oraz utwierdzenie niekatolików w ich błędach.


Obiekcja: Czy kanonizacja świętych nie jest aktem nieomylnym?
Czy nie byłoby herezją podawanie jej w wątpliwość?

Przede wszystkim zauważmy, że Jan Paweł II nie został póki co beatyfikowany ani kanonizowany, a więc wszelka krytyka dotycząca jego ewentualnej beatyfikacji jest postawą jak najbardziej katolicką, a nawet konieczną ze względu na fakt, że sam proces uległ wypaczeniom. Krytyka beatyfikacji nie oznacza automatycznie krytyki osoby danej osoby ani szargania w jakiś sposób jej pamięci. Jak to widzieliśmy na przykładzie Piotra Skargi, możemy być moralnie pewni jego wiecznego zbawienia, nie możemy jednak nazywać go świętym, ponieważ kierowany roztropnością Kościół zadecydował, że nie powinno się tego czynić. Kwestia ewentualnej beatyfikacji Jana Pawła II nie jedynie kwestią sentymentalnego przywiązania do jego osoby, chodzi o to, czy jego przykład oraz słowa stanowią rzeczywiście wzór i są wyrazem cnót chrześcijańskich, czy też nie.

Jednak odnośnie kwestii, czy kanonizacja świętego jest nieomylna, powinniśmy najpierw stwierdzić, że Kościół nigdy nie zdefiniował swego nauczania w tej sprawie i nie wydaje się, by miał to uczynić w najbliższej przyszłości. Możemy jednak przedstawić opinię najbardziej miarodajnych teologów.
Większość teologów stwierdza, że kanonizacja świętych angażuje nieomylność papieską i w konsekwencji akt kanonizacji jest nieodwołalny. Powinno się jednak zadać pytanie: w jaki sposób kanonizacja świętego angażuje tę nieomylność? Wiedza na ten temat pozwoli nam rzucić nieco więcej światła na kanonizację świętych w ogóle, pokaże też, jak najlepiej ocenić obecny proces kanonizacyjny.
Dogmat o niemylności papieskiej zdefiniowany został w roku 1870 podczas I Soboru Watykańskiego. 

Przytoczmy jego słowa:
„Nauczamy i definiujemy jako dogmat objawiony przez Boga, że Biskup Rzymski, gdy mówi ex cathedra - tzn. gdy sprawując urząd pasterza i nauczyciela wszystkich wiernych, swą najwyższą apostolską władzą określa zobowiązującą cały Kościół naukę w sprawach wiary i moralności - dzięki opiece Bożej przyrzeczonej mu w osobie św. Piotra Apostoła posiada tę nieomylność, jaką Boski Zbawiciel chciał wyposażyć swój Kościół w definiowaniu nauki wiary i moralności. Toteż takie definicje są niezmienne same z siebie, a nie na mocy zgody Kościoła”. (Pastor Aeternus, Dz. 1839).
Widzimy więc, że by zaangażowana była nieomylność, konieczne jest spełnienie pięciu warunków:
  1. „Biskup Rzymski”, następca św. Piotra, a nie jedynie grupa biskupów
  2. musi mówić „ex cathedra” (tzn. sprawując urząd pasterza i nauczyciela wszystkich wiernych). W praktyce oznacza to, że musi przemawiać jako papież, a nie jako osoba prywatna.
  3. „określa”. Oznacza to, że precyzuje prawdę wiary, w którą już uprzednio wierzono. Jest to przeciwieństwo „tworzenia” czy „wygłaszania opinii”, chodzi raczej o nadawanie precyzji i określanie natury rzeczy.
  4. „naukę w sprawach wiary i moralności”, czyli kwestie należące do Bożego Objawienia i nauki Zbawiciela.
  5. „zobowiązującą cały Kościół” co oznacza, że papież ma intencję związania wiernych w sumieniu. Jest to coś różnego od prostego pouczenia, mamy tu do czynienia z przedłożeniem prawdy do wierzenia. W konsekwencji ci wszyscy, którzy odmawiają wiary w te prawdy, stawiają siebie samych przez ten fakt poza Kościołem.
Widzimy więc, że charyzmat nieomylności odnosi się do doktryny Kościoła. Nie obejmuje faktów historycznych czy innych wydarzeń, chyba, że pozostają one w bezpośrednim związku z nauczaniem Chrystusa Pana. Teologowie doprecyzowali to nawet, stwierdzając, że nieomylność papieska obejmuje kwestie, które są faktycznie objawione, czyli stanowią część Depozytu Wiary, nie są jednak jeszcze zdefiniowane. Wiemy na przykład bezpośrednio z ust samego Boga Ojca, że Jezus Chrystus jest Bogiem. Wiemy również, że Maryja jest Matką Zbawiciela. Tak więc papież może zdefiniować i rzeczywiście zdefiniował, że Maryja jest Matką Boga. Prawda ta jest niejako zawarta w dwóch innych, ale nie bezpośrednio. Magisterium Kościoła istnieje właśnie w tym celu, by strzec i definiować objawioną prawdę, nie może nigdy wynajdować nowych prawd. Boże Objawienie zakończyło się wraz ze śmiercią św. Jana Apostoła i od tej pory nie może już być żadnego publicznego objawienia, ale jedynie definiowanie jego prawd i ochrona ich przed błędem.

Tak więc, powracając do naszego tematu, kanonizacja świętych nie dotyczy w zasadzie tych kwestii. Fakt, że św. Augustyn cieszy się chwałą nieba czy też że jest świętym, nie należy mówiąc ściśle do Bożego Objawienia, gdyż nie został objawiony przez Chrystusa Jego Apostołom. W istocie kwestie historyczne, takie jak życie danej osoby, co i jak ona czyniła, czym zajmuje się proces kanonizacyjny, są bardzo odległe od spraw dogmatycznych i koniecznych do zbawienia. O wielu świętych wiemy w istocie bardzo niewiele, niekiedy znamy jedynie pośrednie wskazówki, że ponieśli oni śmierć jako męczennicy, jak to ma miejsce w przypadku św. Filomeny. Wszyscy katoliccy teologowie zgadzają się co do faktu, że papież nie cieszy się nieomylnością w sprawach historycznych – w istocie bardzo długie i drobiazgowe badania wymagane przy kanonizacji świętych w minionych wiekach dowodzą, że papież mógł mylić się w tych kwestiach i że w celu zapewnienia wiarygodności kanonizacji muszą zostać zaangażowane wszelkie prawne i naturalne środki roztropności.

Jest więc raczej oczywiste, że fakt, czy dana osoba jest świętym czy też nie, nie może być przedmiotem nieomylności, z tego prostego powodu, że nie jest to element Bożego Objawienia. Nie czytamy w Credo: „Wierzę, że św. Franciszek jest świętym”, nawet w starożytnych promulgacjach kanonizacji nie napotykamy na wzmiankę o karze wykluczenia ze wspólnoty wiernych za podawanie w wątpliwość świętości Franciszka z Asyżu. Jednak nieomylność papieska dotyczy wiary i moralności, a więc w pośredni sposób angażuje się ona osąd dotyczący uczynków świętych. Innymi słowy, zgodnie z obietnicą Zbawiciela, że „Każdy więc, kto mnie wyzna przed ludźmi, wyznam go i ja przed ojcem moim, który jest w niebiosach” (Mt 10, 32) i wiedząc ze świadectw historycznych, że dany kandydat rzeczywiście wyznał Chrystusa Pana w obliczu wielkiego cierpienia, możemy wyciągnąć z tego z moralną pewnością wniosek, że cieszy się on chwałą nieba. Przesłanka większa tego argumentu implikuje nieomylne nauczanie Zbawiciela, dlatego też papież poprzez akt kanonizacji świętego potwierdza i głosi tę doktrynę, a nawet definiuje ją na pewien sposób w odniesieniu do konkretnej osoby.

Innym kryterium koniecznym dla angażowania nieomylności papieskiej jest obowiązek nakładany na wiernych, przez który nakazuje się im wierzyć w daną definicję. W przypadku kanonizacji widzimy coś podobnego w tym, że papież nakazuje całemu Kościołowi przestrzegać kultu liturgicznego dotyczącego pewnej osoby. Wielu teologów uważa, że wystarcza to do zaangażowania nieomylności, gdyż w przeciwnym razie oznaczałoby, że papież może wprowadzić cały Kościół w błąd. Pewien problem wynika tu jednak z faktu, że sam papież usunął z kalendarza liturgicznego wielu świętych, znosząc równocześnie ich kult liturgiczny. Przykładem może być św. Krzysztof, który usunięty został z kalendarza w roku 1969. Byłoby to problematyczne, gdyż mówiąc ściśle kanonizacja, będąc nieomylna, byłaby nieodwracalna. Jednak kult liturgiczny świętych jest prawdopodobnie częścią praktyki Kościoła, która podlegała najczęstszym reformom i zmianom historii. Na przykład mogę wziąć mszał z XIV wieku i jestem w stanie dość łatwo się nim posłużyć – sama Msza jest niemal identyczna z Mszą z mszału trydenckiego, będzie jednak wiele różnic dotyczących kalendarza, wspomnień świętych etc. Podobnie jak kanonizacja świętych dotyka jedynie ich akcydentalnej chwały w niebie, tak również kalendarz i kult świętych mają akcydentalne znaczenie w rycie Mszy. Wydawałoby się więc, że samo tylko nałożenie obowiązku kultu świętych nie byłoby wystarczające do zaangażowania nieomylności, gdyż ma jedynie pośredni związek z urzędem nauczycielskim.

Dlatego, odnosząc te zasady do naszej kwestii, musimy stwierdzić jasno, że kanonizacja świętych angażuje nieomylność papieską, jednak w sposób, o którym mówiliśmy przed chwilą, jako odniesienie doktryny Chrystusa Pana do życia konkretnej historycznej osoby.

Co więc stałoby się w przypadku, gdyby proces kanonizacyjny został w jakiś sposób zmodyfikowany, w wyniku czego podkopano by zaufanie do wiarygodności faktów historycznych? Wydaje się, że w wielkim stopniu wpłynęłoby to destrukcyjnie na samą władzę definiowania, ponieważ wówczas rzekome odniesienia do danej osoby byłyby fałszywe. Kwestia ta nie była podejmowana przez teologów z prostego powodu, iż domniemywano, że proces obejmuje całościowe badanie, oparte na zasadach wiary. Z pewnością jednak uzasadnione jest stawianie tego pytania obecnie, zwłaszcza gdy jesteśmy świadkami zaniedbywania środków bezpieczeństwa, mających gwarantować godność kandydatów na ołtarze, zaniedbywania weryfikacji domniemanych cudów i nieposłuszeństwa wobec dekretów Urbana VII dotyczących publicznego kultu świętych.

W naszych czasach jesteśmy świadkami nie tylko wad procedury stosowanej podczas procesu kanonizacyjnego ale wręcz zamachu na proces beatyfikacyjny poprzez wprowadzenie nowego pojęcia świętości. Świętość została zredukowana do rodzaju pracy społecznej, solidarności z ludzkością, ubogimi etc. W przypadkach tych nie można nawet mówić o odnoszeniu nauki Zbawiciela do osoby historycznej, ale do porównywania zasad nowej religii do prowadzonego przez tę osobę życia. A ponieważ owe nowe zasady religijne nie mają nic wspólnego z nauką Chrystusa Pana, możemy z cała pewnością kwestionować wartość tych kanonizacji.


niedziela, 18 kwietnia 2010

Niedziela Dobrego Pasterza

Drodzy wierni,

Dzień dzisiejszy, dzisiejsza niedziela, nosi tradycyjnie nazwę Niedzieli Dobrego Pasterza, od tekstu Ewangelii, w którym Pan Jezus mówi: „Jam jest pasterz dobry”. Również święty Piotr mówi dziś o Zbawicielu jako o „pasterzu i biskupie dusz naszych”, „którego sinością jesteśmy uzdrowieni”, cytując w tym miejscu słowa wielkiego proroka Izajasza. Chrystus Pan jest naszym wzorem, jest Tym, kogo powinniśmy naśladować i za kim powinniśmy podążać, a odnosi się to zwłaszcza do tych, którzy mają udział w Jego władzy. Dlatego w kontekście tragicznego losu tak wielu przywódców, najlepiej możemy uczcić ich pamięć nie przez samą tylko modlitwę, ale przez nasze życie, a zwłaszcza przez modlitwę o przyszłość. Módlmy się w sposób szczególny, byśmy mogli mieć dobrych przywódców i dobrych pasterzy, ukształtowanych przez przykład brany ze Zbawiciela.

Chrystus Pan jest Pasterzem i jest to fakt dość oczywisty, gdyż my jesteśmy Jego trzodą, karmioną i prowadzoną przez Niego samego. Jesteśmy przez Niego karmieni Jego własnym Ciałem oraz Krwią. A jednak Pan Jezus nazywa sam siebie Dobrym Pasterzem, by ukazać różnicę pomiędzy sobą, a złym pasterzem i najemnikiem. Niestety, nie musiałby tego czynić, gdyby źli pasterze nie istnieli. Jest On Dobrym Pasterzem, ponieważ sprawuje swój urząd w sposób doskonały. Istotą urzędu dobrego pasterza jest miłość, gdyż jak Zbawiciel dodaje: „Dobry pasterz duszę swoją daje za owce swoje”. Na tym właśnie polega różnica pomiędzy dobrym a złym pasterzem, dobry stara się o dobro swej trzody, a zły o swój własny interes. Zły pasterz nie jest chętny do ponoszenia żadnych cierpień dla dobra swej trzody, ponieważ chodzi mu jedynie o siebie. Dobry pasterz przeciwnie, znosi wiele niedogodności dla swej trzody, której dobro nosi w sercu.

Dobry pasterz duszę swoją daje za owce swoje, mówi Pan Jezus, mając przez to na myśli, że oddaje swe doczesne życie, poddając się cierpieniu i śmierci, by owce mogły żyć życiem duchowym. Dotyczy to zwłaszcza tych pasterzy, którzy troszczą się o nasze dusze, ponieważ dusza jest czymś cenniejszym, niż ciało. Tak więc dobry pasterz daje swe życie, czyli swoją energię, swój czas, swoje dobra, swoje uczucia – by jego trzoda miała życie. Prowadzi ją na bujne pastwiska, na miejsce, gdzie będzie bezpieczna i gdzie w spokoju będzie mogła zaspokoić głód.

Dobry pasterz daje przede wszystkim swe uczucia, gdyż żaden pasterz musi kochać swą trzodę. Kocha ją, ponieważ ją zna, jak powie dalej Pan Jezus. Oznacza to, że zna jej nędzę, jej bezradność, jej potrzebę kierownictwa. Chrystus porównuje nasze dusze do owiec, gdyż są to zwierzęta posiadające mało naturalnych środków obrony. Stąd prawdziwy pasterz musi kochać swą trzodę nie tyle dlatego, że jest doskonała, ale dlatego, że walczy o osiągnięcie doskonałości. To właśnie dlatego owce znają swego pasterza, ponieważ wiedzą, że damim On tego, czego potrzebują, czyli Bożej łaski oraz doktryny Zbawiciela. Ta nauka oraz łaską prowadzą je na bujne pastwiska, czyli do życia wiecznego, gdzie będą bezpieczne na wieki.

Dobry pasterz prowadzi swe owce, to znaczy nie tylko zachęca je do dalszej drogi, ale też upomina i gani, gdy zbaczają ze ścieżki. Dobry pasterz ma ze sobą zawsze kij pasterski, którego jednym końcem chroni owce, a drugim zmusza oporne do uległości. Pasterz, którego kij jest za lekki, nie może przewodzić, ani zapewnić owcom w potrzebie bezpieczeństwa. Władza jaką posiada jest absolutnie konieczna dla prowadzenia stada i biada owcom, które lekceważyłyby pasterza. Władza ta, która tak surowa wydaje się Jego wrogom, dla trzody jest błogosławieństwem, jak mówi Dawid w swym psalmie: „Laska twoja i kij twój, te mię pocieszyły” (Ps 22,4). Surowość z jaką pasterz karni swą trzodę jest również znakiem siły, jakiej użyje, gdy trzoda zostanie zagrożona przez wilki.

Zły pasterz przeciwnie, nie troszczy się o owce. Jest najemnikiem, co oznacza, że zatrudniając się miał na względzie jedynie swój własny zysk. Nie zna owiec, co oznacza, że jego uczucia skierowane są gdzie indziej, że czas traktuje jako swą własność, a nie dla dobra trzody. Nie nosi kija, więc owce mogą przez jakiś czas czuć się komfortowo i tolerować go. Stara się raczej o aprobatę swego stada, niż o jego doskonałość. Nie karci swej trzody, gdyż jak mówi Ewangelia, nie tylko ucieka w niebezpieczeństwie, ale i porzuca wpierw trzodę. Porzuca trzodę bez opieki, pozwalając, by się rozbiegła. Pozostawia ją nie ganiąc i nie potępiając złych. Pozostawia ją nie wynagradzając dobrych. Pozostawia ją nie kierując jej ku doskonałości. A gdy pojawia się wilk, ucieka.

Wiele jest wilków, które mogą zagrozić życiu owiec: diabeł i grzesznicy, którzy jako kusiciele, chcą ściągnąć owce z dobrej drogi. Pasterz musi walczyć z nimi, posługując się napominaniem zdrowej nauki i uwalniać owce od tych niebezpieczeństw. Później są heretycy, fałszywi prorocy, będący wedle słów Zbawiciela, drapieżnymi wilkami, przychodzącymi w owczych skórach. Nie są więc dobrymi pasterzami ci, którzy lekceważyliby wpływ herezji. Drapieżnymi wilkami są również ci, którzy sugerują, że wszystkie religie mają taką samą wartość, czyli współcześni ekumeniści. Dobry pasterz musi być zawsze człowiekiem posiadającym stosowną wiedzę, człowiekiem, który potrafi zauważyć i zedrzeć z wilka owczą skórę. Pozostawienie błędu bez potępienia oznacza pozostawienie trzody na pastwę drapieżnych wilków, ukrytych pod owczymi skórami.

Wilk wyrządza owcom dwojaką krzywdę. Najpierw „porywa je” jak mówi Pan Jezus. Oznacza to, że bierze sobie to, co należy do kogoś innego. Przywódcy sekt porywają owce, gdy przyciągają wiernych Chrystusowi do swego własnego nauczania. Nie chodzi im o wierność Chrystusowi i Kościołowi, ale o wierność swym własnym systemom i ideom. Owce zostają więc porwane od Chrystusa, ponieważ wedle prawa należą do Niego, a jedynie ukradzione zostają przez głosicieli fałszywych doktryn. Wilki rozpraszają również owce, powodując zamęt i podziały. Głównym przedmiotem troski wilka jest sprowokowanie nieufności, braku zgody pomiędzy wiernymi, by mógł porywać owce, które zejdą z właściwej drogi. Tak więc zawsze będą też między nami fałszywi bracia, prowokujący niezgodę i podziały.

Dobry pasterz musi być jednak przed wszystkim człowiekiem modlitwy i ofiary, wzorującym się na przykładzie Zbawiciela. Pan Jezus mówi, że owce Go znają, tak jak On zna Ojca, a Ojciec Jego. Oznacza to, że dobry pasterz musi być przepojony mądrością Bożą, która jest owocem modlitwy. To właśnie duch modlitwy popychał będzie dobrego pasterza do ofiarowania siebie za owce, za przykładem Chrystusa Pana. Najemnik natomiast zapomina o modlitwie i poszukując jedynie zysku materialnego, lekceważy owce i ich Pana.

I na koniec Pan Jezus podaje nam ostatnią cechę, którą powinien wyróżniać się dobry pasterz, zwłaszcza obecnie: „I inne owce mam, które nie są z tej owczarni; i te trzeba mi przyprowadzić i słuchać będą głosu mego”. Prawdziwy pasterz nie tylko troszczy się o bezpieczeństwo i pożywienie dla swej trzody, stara się też nieustannie o jej rozrost, by również inne owce dołączyły do jego stada. Musi być misjonarzem, nie może zadowalać się swym własnym bezpieczeństwem, musi starać się nawracać innych i doprowadzać je na bujne pastwiska. Zwłaszcza dziś jest to znamieniem dobrego pasterza, w odróżnieniu od najemnika, który pragnie jedynie swej zapłaty.

Dlatego, drodzy wierni, w tych trudnych czasach musimy nieustannie prosić Boga o prawdziwych i świętych pasterzy. O dobrych pasterzy, którzy dadzą swe życie za owce. Tak wiele dusz grzęźnie w herezji i ignorancji, porywanych przez wilki! W ten dzień, w tę Niedzielę Dobrego Pasterza, módlmy się w szczególny sposób o wiele świętych powołań, o wiele świętych powołań kapłańskich i zakonnych. Pracujmy niestrudzenie dla nawrócenia grzeszników, dla nawrócenia naszego społeczeństwa, dla uformowania dobrych przywódców. Módlmy się szczególnie o przywódców, cechujących się gorliwością we wierze i prawdziwie misjonarską żarliwością, gdyż zwłaszcza w naszych czasach jedynym sposobem na zachowanie wiary jest pragnienie przekazania jej innym.

To właśnie ta wiara oraz łaska Boża dadzą nam jedność i siłę. To właśnie ta wiara jest zwycięstwem nad światem, nad śmiercią , to ona doprowadzi nas do wiecznej chwały, która stanie się naszym udziałem na wieki wieków. Amen.

czwartek, 15 kwietnia 2010

Czwartek po 1 Niedzieli Wielkanocy

Drodzy uczniowie, drodzy wierni

Dzisiejsza Msza odprawiana jest w intencjach naszej szkoły, jest to jednak Msza żałobna i będziemy modlili się podczas niej w sposób szczególny za ofiary tragedii z dziesiątego kwietnia, oraz za ofiary Katynia. Intencje szkoły oraz modlitwy za zmarłych, zwłaszcza tych, których śmierć ma taki wpływ na dobro wspólne, są ze sobą ściśle powiązane. Są powiązane z tym sensie, że szkoła nasza ma za swój cel formowanie przyszłych elit. Nasza szkoła ma za zadanie formowanie przywódców na nadchodzące lat. Dlatego też, tak jak modlitwy zanoszone za zmarłych niosą nam ukojenie i są pomocą dla wszystkich, którzy ucierpieli w wyniku tych tragedii, kontynuowanie naszej misji daje nam nadzieję na przyszłość.

Tragiczne wydarzenia z minionego tygodnia dowodzą głębokiej mądrości powiedzenia, że nigdy nie docenia się prawdziwej wartości czegoś, zanim się tego nie utraci. Strata tak wielu przywódców i ważnych osobistości, ludzi, którzy poświęcali swą energię i pracę dla wspólnego dobra, przypomina nam również o prawdach, które są fundamentalnie złączone z misją naszej szkoły, prawdach, o których często nie pamiętamy poza sytuacjami, gdy skonfrontowali jesteśmy z bolesną pustką, jak w przypadki obu tych tragedii.

Pierwsza z tych prawd głosi, że dobro wspólne zależy w wielkim stopniu od przywódców. Przywódców nie tylko w sensie politycznym, ale również moralnym i duchowym. Śmierć jest tym bardziej tragiczna, im znakomitsza jest dana osoba, im bardziej jest wykształcona i uzdolniona, gdyż dzięki swym zdolnościom i formacji ludzie ci mają możność uczynienia wiele dla dobra innych. Zaledwie kilka dni temu wspominaliśmy tragiczną śmierć ponad dwudziestu tysięcy Polaków w lesie katyńskim, śmierć tym tragiczniejszą, że stanowili oni dosłownie najlepszą cząstkę z tego, co Polska mogła z siebie dać. Niestety, diabeł lepiej od nas potrafi ocenić wartość ludzi wykształconych i każdy system nienawiści spłodzony przez niego pierwszą swą zemstę wywrze zawsze na jednostkach najbardziej szlachetnych, prawych, wybitnych, a zwłaszcza wykształconych.

Powód, dla którego dobro wspólne uzależnione jest od posiadania wykształconych przywódców, jest bardzo prosty: człowiek jest istotą rozumną. Nawet wśród zwierząt widzimy hierarchię, na przykład w stadzie psów zawsze jest jeden, który przewodzi innym, ponieważ jest silniejszy, szybszy i bardziej zdolny do obrony swych interesów, niż pozostałe. Jednak człowiek to coś więcej niż zbiór instynktów i mięśni. Może on poznać prawdę, jest wolny, kieruje w sposób wolnym swymi aktami. Każdy z tych aktów musi ukierunkowywany być na cel, i często cel ten jest wyższy, niż jego własny osobisty interes. Musi wiedzieć co robić, zanim jeszcze to zrobi, a często to inni a nie on będą wiedzieli, co należy uczynić. Inni będą wiedzieli co czynić, ponieważ będą kompetentni w dziedzinie, w której jemu brak wiedzy, lub przynajmniej będą posiadali wiedzę, której jemu brak. I ci, którzy posiadają większą wiedzę, będą w sposób nieunikniony przewodzić i kierować tymi, którzy jej nie posiadają.

Ponieważ istoty ludzkie są zwierzętami społecznymi, przeznaczonymi do życia wśród innych, swą doskonałość odnajdują właśnie z innymi, przez innych i dla innych. Potrzebujemy innych, by osiągnąć właściwą nam doskonałość, potrzebujemy więc ludzi, którzy posiadają wiedzę i zdolność doprowadzenia naszych uzdolnień do doskonałości. Aby poznać matematykę, musi istnieć ktoś, kto by jej nas nauczył, aby poznać historię, musi istnieć ktoś, kto powiedziałby nam, co wydarzyło się w minionych wiekach, byśmy mogli posiąść umiejętność czytania, mówienia, rysowania, ktoś musi nas tego nauczyć. Wychodzimy z łona naszych matek całkowicie zależni od innych, najpierw od naszych rodziców gdy jesteśmy mali, i naprawdę jedynie oni mogą zaspokoić nasze potrzeby w tak delikatnym wieku. A jednak gdy podrastamy, nasza zależność nie zanika, zmienia jedynie formę – przechodzi w emocjonalną i intelektualną zależność, nawet nasze życie duchowe jest w dużym stopniu uzależnione od innych. Każda społeczność musi posiadać swych przywódców i kierowników, którym powierzona jest troska o dobro wspólne. To właśnie z tego powodu szkoła jest czymś absolutnie koniecznym. Żadna rodzina nie jest w stanie zaspokoić wszystkich potrzeb swych członków i doprowadzić ich do doskonałości, potrzebuje pomocy innych. Instytucją, mającą za zadanie pomóc rodzinie w doprowadzeniu jej dzieci do doskonałości, jest właśnie to, co nazywamy katolicką szkołą.

Samo społeczeństwo potrzebuje przywódców, którzy będą przekazywać jego członkom własną doskonałość, dla wspólnego dobra. Nasza szkoła jest więc czymś więcej, niż tylko pomocą dla rodzin w doprowadzaniu wszystkich waszych darów do doskonałości, jest również miejscem, w którym zaczynacie kształtować swą własną przyszłość w społeczeństwie. Nie formujemy jedynie dobrych ludzi, ale ludzi, którzy muszą mieć i będą mieć w przyszłości wpływ na innych, w przyszłej pracy, studiach i realizacji powołania po ukończeniu szkoły. Żeby zobaczyć przyszłość Polski, wystarczy przyjrzeć się tym, którzy obecnie pobierają naukę, ponieważ to oni pewnego dnia rozpoczną życie społeczne, zajmując swe miejsce i wywierając wpływ stosownie do tego, jak się do tej funkcji przygotują. Jeśli wiele się od was wymaga obecnie, drodzy uczniowie, dziękujcie za to każdego dnia Bogu, ponieważ jest to znak, że w przyszłości wiele zostanie wam powierzone. Do wielkiej odpowiedzialności konieczne jest wielkie przygotowanie.

Zauważyliście z pewnością, że w nocy, gdy wszystko pogrążone jest w ciemnościach, nawet małe światełko jest dobrze widoczne z oddali. To, co w ciągu dnia jest trudno dostrzegalne, jak płomień pojedynczej świecy, w nocy może oświetlić cały pokój, tak że nawet nocne owady instynktownie kierują się ku niemu. W powszechnej ciemności, w jakiej pogrążony jest świat, gdy światła Zachodu w przeważającej mierze zgasły, małe światełko jakie rzucać będziecie, gdy ukończyliście naszą szkołę, widziane będzie daleko wokół was, choć wy sami możecie nie być tego świadomi. Nie mamy pretensji do porównywania się z tytanami przeszłości. Nasza epoka nie jest epoką wielkości, a nasze walki są takie, że nie możemy mieć nadziei na to, że zobaczymy wśród nas geniuszy. Nawet ludzie posiadający zwykły zdrowy rozsądek są dziś rzadkością, to, co niegdyś uważane było za podstawę wiedzy i znane było wszystkim, dziś jest czymś całkiem wyjątkowym. Tak więc niezależnie od waszych talentów, będziecie z pewnością wielka podporą dla waszego kraju i społeczeństwa przez ten już prosty fakt, że nadal posiadacie zmysł dobra i zła, zmysł obowiązku i odpowiedzialności. Biorąc pod uwagę powszechny i absolutny brak kompetencji w otaczającym nas świecie, w pewien sposób możecie być pewni swej pozycji w przyszłości, dzięki temu już tylko, że nie będzie dla was żadnej konkurencji i wasze małe światełko, niezależnie od tego, jak nikłe, będzie rzucało swój blask daleko.

Tak więc, drodzy przyjaciele, podczas dzisiejszej Mszy sprawowanej w intencjach szkoły, dołączmy do nich modlitwy za tych, którzy odeszli. Modlitwy zanoszone w intencji szkoły są w pewnym sensie najlepszą pociechą, jaką możemy im ofiarować, gdyż sukces naszej szkoły oznaczać będzie, że ich życie nie poszło na marne, że znajdą się inni, którzy podejmą zadania pozostawione przez nich, że będzie całe pokolenie elity, mężczyzn i kobiet ożywianych tym samym duchem ofiary i poświęcenia, idących ich śladami. Najlepszym sposobem na wspominanie zmarłych jest życie w taki sposób, by byli oni z was dumni, naszym najgorętszym pragnieniem jest wykształcenie obywateli, z których Polska będzie pewnego dnia dumna. Oby Dobry Bóg udzielił nam swego miłosierdzia i swej łaski, a za zmarłych prośmy: Wieczne odpoczywanie racz im dać, Panie + a światłość wiekuista niechaj im świeci. Amen.

czwartek, 8 kwietnia 2010

Czwartek Wielkanocny

Drodzy uczniowie, drodzy wierni,

Dzisiaj, w piąty dzień Oktawy Zmartwychwstania Pańskiego, dochodzimy do ostatniej i największej spośród wszystkich cnót, cnoty będącej zwieńczeniem i doskonałością wszystkich innych cnót. Mam na myśli cnotę miłości. Podobnie jak wszystko, co czynimy, determinowane jest, rozwijane i jednoczone przez co lub kogo kochamy, tak również poprzez cnotę miłości, dzięki której zjednoczeni jesteśmy z Bogiem, inne nasze cnoty wzmacniają się i znajdują swą doskonałość.

Rozważaliśmy już cnotę wiary, dzięki której wierzymy we wszystko, co Bóg objawia, a która opiera się na Jego autorytecie. Przyglądaliśmy się również cnocie nadziei, dzięki której pokładając ufność w obietnicach Boga, oczekujemy na posiadanie Jego samego, jako naszego ostatecznego celu. Cnota miłości podobna jest do tych dwóch cnót w tym, że ma za swój przedmiot Boga, przewyższa je jednak daleko przez to, że jej skutkiem jest nie tylko przylgnięcie do Boga, ale Jego posiadanie. Miłość jest cnotą jednoczącą nas z Bogiem więzami przyjaźni.

Nawet dla starożytnych nie było większego dobra doczesnego nad przyjaźń. Przyjaźń jest czymś tak nieodłącznym dla naszej ludzkiej natury, że w pewnym sensie zawiera w sobie wszystkie inne dobra, jakich można by życzyć sobie w tym życiu. Arystoteles stwierdza nawet, że „Bez przyjaciół nikt nie chciałby żyć, nawet posiadając wszystkie inne dobra” (Etyka VIII 1155a5). I rzeczywiście, każdy szlachetny człowiek zdolny do przyjaźni, poświęciłby raczej wszystkie swe ziemskie dobra, by zdobyć jednego prawdziwego przyjaciela. Przyjaźń jest doskonałością, dotykającą tego, co w nas najbardziej intymne, a zarazem najbardziej powszechne: pragnienia by kochać i być kochanym. Przyjaźń jest zwieńczeniem miłości w tym sensie, że jest czymś wyższym niż samo pragnienie czyjegoś dobra, miłość przewyższa wszelką życzliwość, czyli pragnienie dobra innej osoby. Spoiwem przyjaźni jest bowiem nie samo tylko pragnienie dobra, ale przekazywanie dobra pomiędzy dwoma osobami.

Dlatego przyjaźń jest czymś różnym od pożądliwości. Nie jest to po prostu pragnienie czegoś, co jest dobre – jak to niektórzy ludzie mówią, że lubią jedzenie, czy lubią swe konie. Nie można być przyjacielem ciastka, gdyż trudno życzyć mu dobra, chcecie po prostu zjeść smaczne ciastko. Bardzo często to, co ludzie nazywają przyjaźnią, jest w istocie rodzajem pożądliwości – w rzeczywistości nie interesują się oni inną osobą, chodzi im raczej o przyjemność lub dobro, jakie przy pomocy tej osoby mogą osiągnąć. Prawdziwa przyjaźń nie polega na miłości danej osoby za to, co nam ona daje, ale za to, kim jest. Ponadto przyjaźń stara się raczej dawać niż otrzymywać, gdyż przekazywanie ma dla przyjaźni znaczenie fundamentalne. Przyjaźń wymaga również pewnego rodzaju równości natury, a prawdziwa przyjaźń czyni nas równymi przyjaciołom.

Różne rodzaje przyjaźni zależą od rodzaju przekazywanego i współdzielonego dobra. Dla przyjaźni światowych, są to rzeczy doczesne. Dla przyjaźni politycznych są to handel, wpływy i władza. Każda przyjaźń oparta jest na tym wzajemnym szacunku i wymianie, dlatego też przyjaźń w ogólności dotyka wszelkich naszych aktywności w relacji z bliźnimi. Istnieje bardzo mądre i głębokie powiedzenie, że stajemy się podobni do swych przyjaciół i jest to prawda, gdyż szanujecie swych przyjaciół, a oni przekazują wam własne cechy. Musimy więc być bardzo ostrożni w doborze przyjaciół, ponieważ ma to bardzo poważne konsekwencje. Jest to szczególnie prawdziwe, gdy ów szacunek przeradza się w miłość i gdy to, co jest wzajemnie przekazywane, staje się coraz bardziej osobiste i intymne.

Oczywiście to, co Arystoteles nazywa przyjaźnią ma wiele różnych stopni i rodzaje relacji jakie wymieniliśmy powyżej, nie nazwalibyśmy w istocie przyjaźniami ale znajomościami czy koleżeństwem. Gdy mówimy o prawdziwych przyjaciołach, o bliskich przyjaciołach, zawsze czynimy odniesienie do owej głębokiej miłości, która łączy nasze dusze z inną osobą, z kimś, kogo dobra prawdziwie pragniemy i kto ceni naszą dusze na równi ze swoją, pragnąc dawać samego siebie w całości w duchu życzliwości i ufności. Szczęście innej osoby jest wówczas naszym szczęściem. Prawdziwy przyjaciel jest równe rzadki jak cenny i częstokroć przeżywa się większość życia nie znalazłszy prawdziwego przyjaciela. Jednak nawet początki prawdziwej przyjaźni wystarczą, by zmienić wszystko. Jak pisze pewien starożytny autor, miłość do jednej osoby sprawia, że postrzegamy również wszystkich innych inaczej. Gdy postarzejecie się i spojrzycie wstecz na swe życie odkryjecie, że momenty, w których żyliście naprawdę to właśnie te, gdy czyniliście coś wspólnie z przyjaciółmi, lub w duchu miłości. Pozostałe dni szybko zapomnicie, jako czas bez znaczenia.

Powód, dla którego Bóg od samego początku ukształtował tak naszą naturę i wpoił jej skłonność do przyjaźni czy nawet jej konieczność jest taki, że sam Bóg chciał zawrzeć przyjaźń z nami. To właśnie ten stan przyjaźni osiągamy dzięki cnocie miłości.

Moglibyśmy powiedzieć, że Bóg jest życzliwy względem wszystkich. Jest ich Stwórcą, powołującym ich do istnienia i obdarzający wszelkim naturalnym dobrem. Bóg sprawia, że deszcz pada na sprawiedliwych i niesprawiedliwych, powie Zbawiciel (Mt 5,45). Bóg jest łaskawy i pragnie dobra wszystkich, nie czyni to jednak wszystkich Jego przyjaciółmi. Przeciwnie, Bóg jest tak wielki i szlachetny, że daje istnienie nawet swym wrogom – sam diabeł nie mógłby istnieć, gdyby Bóg tego nie pragnął. Sama życzliwość ze strony Boga nie skutkuje przyjaźnią, ponieważ jak już widzieliśmy, przyjaźń wymaga nie tylko życzliwości, ale też przekazywania, a nawet pewnej równości.

Przyjaźń wymaga przekazywania dóbr oraz równości, ponieważ to właśnie dawanie i otrzymywanie podobnych rzeczy buduje przyjaźń. Ponieważ zaś przekazywanie to nie jest kwestią sprawiedliwości czy obowiązku, by można było prawdziwie mówić o przyjaźni, musi istnieć pewna równość natury czy pozycji. A jednak Bóg tak nieskończenie nas przewyższa! Jego natura jest nieskończenie doskonała i przekraczająca nas tak dalece, że nie sposób mówić o żadnej naturalnej możliwości równości. Ponadto, jak moglibyśmy przekazać Bogu coś Mu podobnego?

Z pewnością, patrząc na to po ludzku, nie ma możliwości, byśmy w porządku naturalnym mogli rościć jakiekolwiek pretensje do tego, by dostąpić przyjaźni z Bogiem. Jesteśmy jednak istotami duchowymi, podobnymi do Boga w tym, że posiadamy rozum oraz wolną wolę, i to podobieństwo stwarza możliwość komunikacji. Jednak nasze władze umysłowe oraz wola są tak nieskończenie niższe, że komunikacja taka nie byłaby nigdy możliwa bez pomocy z zewnątrz. Pomoc ta, jeśli byłaby nadprzyrodzona, zbliżyłaby nas do Boga. To właśnie Bóg, w obfitości swego miłosierdzia rozbudził w naszych duszach cnotę miłości, budującą naszą przyjaźń z Nim. Cnota miłości do Boga jest rodzajem miłości charakterystycznym dla przyjaźni, tworzy więź pomiędzy nami a Bogiem i czyni nas uczestnikami Boskiej natury.

Jak widzieliśmy wcześniej, miłość wymaga pewnego rodzaju równości, gdyż niemożliwe jest budowanie przyjaźni z ludźmi, którzy są od nas całkowicie różni. Jednak Bóg w swej miłości do nas wlewa w nasze dusze część siebie samego, czy raczej czyni nas uczestnikami swej własnej natury. Z tego powodu łaska uświęcająca oraz miłość zawsze pojawiają się razem, nie można mieć jednej bez drugiej, ponieważ obie są elementami niezbędnymi do bycia przyjacielem Boga, dzieckiem Bożym, dającymi nam prawo do życia wiecznego.

Miłość jest tak wielką cnotą nie tylko dlatego, że daje nam prawo do życia wiecznego. Miłość jest w zasadzie tym samym, co życie wieczne, będąc jego zalążkową formą. To, co osiągamy w tym życiu poprzez miłość, po przekroczeniu przez nas progu wieczności stanie się powodem do chwały nieba w proporcji do stopnia miłości, jaki mieliśmy na ziemi. Dzięki miłości możemy posiadać Boga, co daje nieskończone szczęście płynące z posiadania nieskończonego dobra. Nie doświadczamy wszystkich tego skutków jedynie dlatego, że nadal przebywamy na tym padole łez, podobnie jak nie widzimy drzewa, zanim nie wyrośnie z nasionka. Miłość jest niejako nasieniem Bożego życia w naszych duszach, oczekującym na opuszczenie ziemi i dotykającym powietrza niebios, ostatecznie owocuje tą samą radością, którą cieszy się Bóg.

Dlatego właśnie, drodzy przyjaciele, w tym akcie miłości Boga do nas, w tej miłości jaką nam okazuje, widzimy zwieńczenie wszystkich cnót i rzeczywiście wszystkie cnoty ukierunkowane są na miłość i natchnione przez nią, ponieważ to miłość osiąga cel, do którego dążą wszystkie inne cnoty. Wszystko musi być czynione w duchu miłości, albo uczynki te będą całkowicie bezwartościowe dla życia wiecznego. To właśnie miłość wiąże nas z Bogiem tak bliskimi więzami, więziami przyjaźni. Zbawiciel wielokrotnie łączy miłość i przyjaźń z przebaczeniem i rzeczywiście to właśnie owo wylanie łaski jest dla nas źródłem przebaczenia. Sam Bóg potwierdza prawdziwość powiedzenia, że nie kochamy innej osoby dlatego, że jest piękna, ale że jest ona piękna, ponieważ ją kochamy. A Bóg ukochał nas jako pierwszy, czyniąc nasze dusze pięknymi przez swą łaskę, przez miłość.

A co jeszcze wspanialsze, owa miłość i piękno mają w nas wzrastać. Jest ona prawdziwie częścią nas, czymś żywym, i jak wszystko co żywe, musi wzrastać lub umrze. Głównymi źródłami tej miłości są sakramenty, ponieważ są one największymi aktami miłości Boga względem nas. Musimy jednak dać Bogu również coś z nas samych. Miłość podtrzymywana jest przy życiu przez każdy akt miłości do Boga i wzrasta w miarę, jak wzrastają nasze dzieła miłości. Podobnie jak nasze przyjaźnie wzrastają lub obumierają w zależności od tego, jak kochamy swych przyjaciół, tak też ma się sprawa z naszą miłością względem Boga.

W przyjaźni naturalnej kocha się nie tylko osobę przyjaciela, ale też wszystko, co go otacza. Miłość sprawia, że interesuje nas wszystko, co go dotyczy, wszystko co czyni nabiera znaczenia i ma poważne konsekwencje również dla nas. W centrum naszej uwagi i troski znajdują się również jego rodzina, jego potrzeby, stają się one dla nas ważne, a nawet stają się źródłem cierpień. Chętnie znosimy dla osób kochanych każdy rodzaj cierpień i kłopotów, więcej nawet, prawdziwy przyjaciel czy ukochana osoba sama poszukuje takich cierpień, by dowieść swej miłości. Miłość wszystko znosi, jak pisze święty Paweł (1Kor 13). Prawdziwa miłość Boga nadaje wszystkiemu, co czynimy, wartość nieskończoną. Nie tylko to, kim jest Bóg, ale również to, co Bóg czyni, co Go interesuje, czego pragnie, nabiera głębokiego znaczenia dla duszy ożywianej przez miłość. Im bardziej wzrasta w nas ta miłość do Boga, tym większego znaczenia nabiera wszystko, co Go dotyczy i tym większe staje się nasze pragnienie, by był kochany również przez innych.

Z tego właśnie powodu na cnotę miłości składa się nie tylko miłość do Boga, ale też miłość do naszych bliźnich. Bóg umarł na Krzyżu nie tylko za nas, ale za wszystkich. Kochamy naszych bliźnich dzięki tej miłości, którą kochamy Boga, właśnie dlatego, że kochamy Boga i to, czego On pragnie. Bóg stworzył nie tylko was, stworzył wszystkich ludzi żyjących wokół, umarł nawet za nich na Krzyżu. Podobnie jak Zbawiciel umarł na Krzyżu, by zawrzeć przyjaźń z nami, tak również my, jako prawdziwi przyjaciele Boga, musimy mieć pragnienie, by dusze te zbliżyły się do Boga, ponieważ umarł On również za nie.

Co więcej, owocem miłości jest naśladowanie. Podziw i szacunek, jakie mamy dla naszych przyjaciół, w naturalny sposób popychają nas do usiłowań, by stać się podobnymi do nich. Jest to prawdziwe również względem przyjaźni z Bogiem poprzez miłość. Prawdziwa miłość nie tylko dostrzega w Bogu Jego szlachetność i dostojeństwo, ale też pragnie się do Niego upodobnić, być jak Bóg – Bóg który umarł za nas. Tak więc prawdziwa miłość prowadzi nas nawet do znoszenia naszych codziennych krzyży za bliźnich. Podobnie jak Chrystus umarł za nas i z powodu naszych grzechów, również my musimy umierać sobie samym, znosić cierpienia z powodu win innych, by również oni mogli być zjednoczeni ze Zbawicielem.

Bardzo ważne jest, byśmy pamiętali, że przykazanie miłości nie nakazuje nam lubić naszych bliźnich, ale kochać ich. Kochać bliźnich znaczy pragnąć tego, co jest dla nich dobre, a zwłaszcza by doszli oni do posiadania nieskończonego dobra, jakim jest Bóg. Miłość nie jest rodzajem pożądliwości czy sentymentalnego zaślepienia, ale prawdziwym pragnieniem przekazania nieskończonego dobra jakim jest Bóg innym ludziom, stworzonym na Jego obraz i podobieństwo. Możemy lubić naszych bliźnich lub ich nie lubić i rzeczywiście możemy nie mieć w tym wyboru, ponieważ rzeczy te zależą w dużym stopniu od naszego temperamentu i osobistej sympatii. Z pewnością nie lubimy naszych wrogów. Musimy ich jednak kochać, ponieważ nakazuje nam to Zbawiciel, dając nam równocześnie przykład, który mamy naśladować.

Drodzy wierni, skoro zrozumieliście znaczenie i wartość przyjaźni z Bogiem, pojmiecie wkrótce, że tak naprawdę w naszym życiu możliwa jest tylko jedna prawdziwa tragedia: utracić miłość, utracić łaskę i przychylność Boga. W rzeczywistości na tym świecie jest tylko jedno zło, a złem tym jest utrata przyjaźni z Bogiem. Wszystkie inne zła, mniejsze lub większe, możemy kochając znosić cierpliwie a nawet z radością, nie ma jednak nic bardziej tragicznego, niż utrata samej miłości. Okropność piekła polega nie tyle na cierpieniach, co na tym, że jest to miejsce, gdzie nie ma miłości, ponieważ trafiają tam ludzie, którzy odrzucili przyjaźń ofiarowaną im przez Boga.

Tak więc drodzy przyjaciele, w ten dzień Oktawy chwalebnego Zmartwychwstania naszego Pana Jezusa Chrystusa, prośmy Go w sposób szczególny o wzrost w miłości. Niech nasze serca otworzą się na miłość, którą nam On oferuje, a ponieważ największym dowodem miłości jest zaufanie, zaufajmy Mu, że zaspokoi największe pragnienia naszych serc, że będziemy szczęśliwi tak, jak On jest szczęśliwy, na wieki wieków. Amen.