czwartek, 29 października 2009

Feria 21 Niedziela po Zesłaniu Ducha Świętego

Drodzy przyjaciele, drodzy uczniowie

W dniu dzisiejszym znów przypada feria, ma jednak charakter dość wyjątkowy, gdyż w ostatnią niedzielę obchodziliśmy uroczystość Chrystusa Króla. Dziś odprawiamy więc Mszę według rubryk, którymi posługiwalibyśmy się w minioną niedzielę, gdyby nie fakt, że uroczystość Chrystusa Króla miała wyższą rangę. Wiemy, że Pan Jezus jest Królem ze swej Boskiej Natury – gdyż jest On stwórcą wszystkich rzeczy, a więc rządzi nimi i sprawuje nad nimi władzę. Wiemy też, że Chrystus panuje nad wszystkimi rzeczami na prawie zdobywcy, czyli poprzez pokonanie szatana i odkupienie nas, Chrystus ma prawo do władzy Królewskiej, do panowania nad nami jako Król naszych serc i Król naszego społeczeństwa.

W jaki jednak sposób sprawuje On swe rządy? Poucza o tym w sposób szczególny w dzisiejszej Ewangelii, w której mówi od odpuszczeniu grzechów. Owa nauka o odpuszczeniu grzechów, którą podsumowuje On dziś słowami: „Tak też i Ojciec mój niebieski uczyni wam, jeśli nie odpuścicie każdy bratu swemu ze serc waszych” (Mt 18,35) jest tak ważna i fundamentalna dla nauczania Chrystusa, że powtarza On ją w Ewangelii wielokrotnie. Nie tylko w przypowieści, którą przytaczają wszyscy czterej Ewangeliści, co sugeruje, że Pan Jezus opowiadał ją wielokrotnie, ale również w Kazaniu na górze, gdy Zbawiciel promulguje swe prawo, kiedy mówi: „Jeśli bowiem odpuścicie ludziom grzechy ich, odpuści wam też Ojciec wasz niebieski grzechy wasze” (Mt 6,14). Doktryna ta jest tak droga sercu Pana Jezusa, że pragnie, byśmy codziennie modlili się słowami: „I odpuść nam nasze winy, jako i my odpuszczamy naszym winowajcom”.

Jeśli przyjrzymy się jeszcze bliżej życiu Chrystusa Pana zobaczymy, że to właśnie tę władzą odpuszczania grzechów posługiwał się często, by dowodzić swego Bóstwa i prawdziwości swej nauki. Powie do faryzeuszów: „Żebyście zaś wiedzieli, że Syn Człowieczy ma moc na ziemi odpuszczania grzechów, wtedy rzekł do sparaliżowanego: Wstań, weź łoże swoje, a idź do domu swego” (Mt 9,6).

Do wielu uzdrowionych przez siebie ludzi powie: „Idź, a od tej pory już nie grzesz”, dokonując w nich nie tylko uzdrowienia ciała, ale również duszy.

Nauka ta, którą odnajdujemy również w Składzie Apostolskim odmawianym zawsze na początku Różańca, „Wierzę w (…) grzechów odpuszczenie” jest zwornikiem naszej wiary. Jeśli zbadamy dokładniej inne artykuły wiary dostrzegamy, to właśnie nauka o odpuszczeniu grzechów jest doktryną specyficznie chrześcijańską. Wszystkie inne artykuły wiary, w pewien sposób są zrozumiałe i akceptowalne dla wszystkich, jednak właśnie nauka o odpuszczeniu grzechów zgorszyła faryzeuszów, skłoniła nawet samego Księcia Apostołów do zadania pytania: „Panie! Gdy brat mój zgrzeszy przeciwko mnie, ilekroć mam mu odpuścić? Aż do siedmiukroć?” (Mt 18,21).

Wszystkie artykuły Składu są w pewien sposób dość łatwe do zrozumienia i przyjęcia. Wierzymy w jednego Boga, Stworzyciela nieba i ziemi – lecz również faryzeusze w Niego wierzą, Nawet poganie, jak na przykład Arystoteles, potrafili udowodnić istnienie jednego Boga. Wierzymy w Jezusa Chrystusa, Syna Jego Jedynego – jednak nawet szatani (Mt 8,29) wyznawali Boskie Synostwo Zbawiciela, kiedy wyrzucał ich On z opętanych. Sam Piłat jest świadkiem, że został On ukrzyżowany, a żołnierze, którzy pełnili straż przy grobie mogli powiedzieć, że: trzeciego dnia zmartwychwstał.

Nikt z nich nie mógłby jednak zaakceptować następnej części Składu: wierzę w odpuszczenie grzechów. Faryzeusze uważali to za bluźnierstwo. Poganie sądzili, że to niemożliwe a ci, którzy odrzucają Chrystusa uważają to za głupstwo, za absurd w obliczu oczywistego faktu, że grzech prowadzi do nie rokującego żadnych szans na poprawę chaosu. Samego Zbawiciela nigdy nie oskarżano o faworyzowanie bogatych i możnych, ale właśnie o to, że obcował z grzesznikami i że odpuszczał im ich winy.

Ta doktryna naszego Credo, nauka o odpuszczeniu grzechów, jest więc zwornikiem całej wiary. Bóstwo Zbawiciela zostało udowodnione właśnie poprzez głoszenie odpuszczenia grzechów: „„Żebyście zaś wiedzieli, że Syn Człowieczy ma moc na ziemi odpuszczania grzechów, wtedy rzekł do sparaliżowanego: Wstań, weź łoże swoje, a idź do domu swego” (Mt 9,6). Pan Jezus udowodnił swą Boską wszechwiedzę przebaczając kobiecie cudzołożnej (J 8,3), wykorzystał nawet tę sposobność do ukazania swej jedności z Ojcem (J 8,28; 38;58). Również święty Piotr rozpoczyna swe nauczanie nie od głoszenia prawdy o Trójcy Przenajświętszej, ale od nawoływania ludzi zgromadzonych wokół niego w dzień Pięćdziesiątnicy: „Pokutę czyńcie i niech każdy z was ochrzci się w imię Jezusa Chrystusa, na odpuszczenie grzechów waszych” (Dz 2,38).

To właśnie nauka o odpuszczeniu grzechów jest źródłem naszej wielkiej nadziei, nadziei na życie wieczne. To właśnie ta nauka formuje niejako podstawy całego naszego życia moralnego, życia, które wiedzie nas do wiecznej szczęśliwości. Jest ona również fundamentem społeczeństwa chrześcijańskiego, naszej miłości bliźniego – o czym sam Zbawiciel poucza nas w sposób zupełnie jednoznaczny. To właśnie poprzez odpuszczanie innym grzechów popełnionych względem nas odnajdziemy przebaczenie i szczęście w wieczności. Odpuszczenie grzechów jest ustanowionym przez Zbawiciela warunkiem wstępnym dla naszego własnego szczęścia. Jedynie poprzez odpuszczenie grzechów popełnionych względem nas, możemy mieć jakąkolwiek nadzieję na osiągnięcie szczęścia.

Doktryna ta zmienia w sposób diametralny spojrzenie ludzkości na świat. Słusznie można nazwać ją elementem rewolucyjnym w nauce Chrystusa Pana w tym sensie, że Zbawiciel poprzez odpuszczenie grzechów całkowicie obalił królestwo ciemności i zwątpienia, w którym panuje szatan. Dla pogan świat był jedynie miejscem tragedii. Skoro na świat wdarł się grzech i chaos, nie było już sposobu na wygnanie ich ze świata. Każdy popełniony przez was i przeze mnie grzech sprowadza na świat kolejną porcję chaosu, a głównymi tego konsekwencjami są cierpienia, choroby i śmierć. Dla pogan każdy najlżejszy błąd i nieuporządkowanie prowadzą w sposób nieunikniony do zagłady, tragedii, wiecznej ruiny, na które nie było lekarstwa, pozostawało jedynie spłacanie długu sprawiedliwości, która nie mogła zostać nigdy całkowicie zaspokojona. Tak więc świat pogański jest światem rozpaczy, chwilowych namiętności i nicości, światem bez nadziei.

A ponieważ nie było nadziei, nie było możliwości miłości. U starożytnych nie znajdujemy prawdziwej miłości – widzimy jedynie namiętność i zauroczenie, ale nie miłość, gdyż nie było remedium na niedoskonałość i grzech. Miłość musi wybaczać, w przeciwnym razie nie jest prawdziwa, a ponieważ nie wierzyli oni w odpuszczenie grzechów, nie mogli mieć nigdy prawdziwej miłości. Uczucie stopniowo stygnie i umiera, albo eksploduje i zanika. Prawdziwa miłość jest aktem woli, pragnieniem dobra innej osoby. Jednak w kondycji w jakiej znajduje się człowiek, owo dobro innej osoby nie może zostać urzeczywistnione, o ile nie poprzedzi go odpuszczenie grzechów, tak więc pierwszym aktem miłości jest wybaczenie. Nawet Bóg, gdy nas kocha, gdy powołuje nas do swej przyjaźni, kocha nas wpierw poprzez odpuszczenie naszych grzechów.

Tak więc, drodzy przyjaciele i drodzy wierni, wyryjmy tę naukę Chrystusa Pana głęboko w naszych sercach, a przede wszystkim praktykujmy ją. Patrząc po ludzku na naszą sytuację, jest ona całkowicie beznadziejna. Każdy z nas doprowadził wielokrotnie do zbrukania siebie samego i swego życia. Grzechy, które popełniliśmy są w swych konsekwencjach tak przerażające, że po ludzku patrząc, nie mamy powodów do nadziei. Nawet mając najlepsze intencje często czynimy zło, robimy rzeczy, które pogarszają jedynie sytuację. Ileż to dobrych rzeczy chcieliśmy zrobić, a jednak w wyniku naszej słabości nigdy nie ich nie urzeczywistniliśmy. Ile to razy niecierpliwe słowo zraniło kogoś lub nawet całkowicie zniszczyło długotrwałą przyjaźń. Ile razy ambicja doprowadziła do utraty wszystkiego, co człowiek posiadał. Zaprawdę, bez odpuszczenia grzechów nasze życie jest jedynie jedną długą tragedią, jest - jak mówi Makbet – „przechodnim półcieniem, nędznym aktorem, który swoją rolę przez parę godzin wygrawszy na scenie w nicość przepada, opowieścią idioty, pełną wrzasku i wściekłości, lecz nic nie znaczącą”. Sam Makbet nie wierzy w odpuszczenie grzechów i to przypieczętowuje jego upadek.

Jednak my, drodzy wierni, my wierzymy w odpuszczenie grzechów. Musimy nawet powtórzyć za słowami z herbu biskupiego arcybiskupa Lefebvre: et nos credidimus caritate! I my zawierzyliśmy miłości. Wierzymy w miłość. Wierzymy, że Bóg może nam przebaczyć i co więcej, że może podźwignąć nas i naprawić to, co zniszczyliśmy. Z pewnością poprzez nasz upadek straciliśmy wiele rzeczy, jednak Bóg w swej łasce może nie tylko przebaczyć nasze winy, może też przywrócić nas do życia wspanialszego od tego, które utraciliśmy. Grzech nie jest nieprzezwyciężalny ani ostateczny, jest dla nas nawet okazją do wzrostu i rozwoju, a z łaską Bożą, do również do ostatecznego odnalezienia doskonałości. Jest jak przyjaźń, w której nieporozumienia i kłótnię są często okazją do rozwoju i wzajemnego poznania. Jest z nim podobnie jak w przypadku muzyki, gdy nie tyle harmonia wpływa na jej postęp, ale raczej dysonans. Harmonia daje nam ukojenie oraz wytchnienie i sprawia, że pozostajemy bierni, gdyż napełnia nas spokojem i radością. Jednak dysonans, gdy tony sprawiają wrażenie źle dopasowanych, popycha nas naprzód, ku poszukiwaniu tego ukojenia. Również w życiu moralnym, to właśnie wyznanie naszych win i uznanie naszych grzechów prowadzą nas dalej po drodze do doskonałości, do tego ukojenia, które możemy odnaleźć jedynie w Bogu, a nigdy w nas samych. Sakrament Najświętszej Eucharystii miałby małe znaczenie, gdyby Bóg nie dał nam również sakramentu pokuty.

Tak więc, drodzy przyjaciele, weźmy sobie do serca słowa Pana Jezusa: „Jeśli bowiem odpuścicie ludziom grzechy ich, odpuści wam też Ojciec wasz niebieski grzechy wasze”. Szukajmy doskonałości przede wszystkim uznając własną niedoskonałość czy grzeszność, a zwłaszcza przebaczając tym, którzy zawinili względem nas, byśmy i my mogli w zamian otrzymać przebaczenie od Boga, który jako jedyny może obdarzyć nas szczęściem wiecznym. Amen.

czwartek, 22 października 2009

Na ferie - 20 Niedziela po Zesłaniu Ducha Świętego

Drodzy przyjaciele, drodzy uczniowie

W dniu dzisiejszym nie przypada wspomnienie żadnego świętego, zamiast tego mamy dzień, który nazywamy feria, czyli dzień tygodnia, w którym wspomina się niedzielę rozpoczynającą dany tydzień. Dziś wspominamy więc dwudziestą niedzielę po Zesłaniu Ducha Świętego, w którą Pan Jezus uzdrawia syna dworzanina z Kafarnaum.

Wiecie z pewnością, że Pismo Święte jest natchnione przez Boga – czyli że sam Bóg jest autorem tekstu, który czytamy podczas dzisiejszej Mszy. Oczywiście tłumaczenie jest dziełem człowieka, a początkowo Ewangelia spisana została przez świętego Mateusza. Niemniej jednak, tak jak my posługujemy się do pisania piórem, tak też Bóg posłużył się świętym Mateuszem, by przekazać nam tekst i historię o Chrystusie, które czytamy podczas Mszy. Możemy pisać na różne sposoby, różnym kolorem atramentu, a nawet różnymi stylami, które nazywamy literackimi lub historycznymi. Jednak Bóg jest ponad to wszystko. Bóg jest tak wielki, że nie tylko porusza umysł świętego Mateusza do pisania, ale pokazuje mu również jak pisać, tak że każde użyte słowo jest wyrazem zamysłu Boga.

A ponieważ tekst ten jest natchniony przez Boga, obecne jest w nim całe bogactwo Bożej mądrości. Mądrość Boga jest tak wielka, że nie tylko przekazuje On pewne prawdy historyczne, ale może również posługiwać się samą historią by nauczyć nas innych prawd. Na przykład historia Żydów uchodzących z niewoli w Egipcie, przechodzących przez Morze Czerwone i cudownie ocalonych przed armią faraona jest symbolem i zapowiedzią chrztu – tego jak my, poprzez przejście przez wody chrztu jesteśmy w cudowny sposób uwalniani z niewoli grzechu i mąk piekielnych (1 Kor 10,2). Również święty Paweł mówi nam, że dwóch synów Abrahama wyobraża dwa przymierza (Gal 4,22), starszy, urodzony z niewolnicy, wyobraża przymierze które trzyma ludzi w niewoli, a które Bóg zechciał znieść. Drugi syn, syn obietnicy, prefiguruje Mesjasza, Syna Bożego, który wypełnia obietnicę daną Abrahamowi. I święty Paweł mówi, że tak jak starszy syn prześladował młodszego, tak również jest i dzisiaj, gdy synagoga prześladuje Kościół (Gal 4,29).

Prawdopodobnie znacie bardzo dobrze historię, o której czytamy w dzisiejszej Ewangelii. Pewien dworzanin królewski, którego syn chorował, usłyszał o Panu Jezusie, udał się do Niego i prosił, by Chrystus uzdrowił jego dziecko. Zbawiciel mówi: jeśli znaków i cudów nie ujrzycie, nie uwierzycie, na co dworzanin ponawia swój akt wiary. A Pan Jezus mówi mu po prostu: Idź, syn twój żyje. I Ewangelia mówi dalej, że człowiek ten uwierzył słowom Chrystusa i odszedł, a gdy docierał już do domu słudzy wyszli mu na spotkanie i opowiedzieli, o której godzinie jego synowi się polepszyło. I wskutek cudu, który dokonał się w tej samej chwili, w której Zbawiciel powiedział: „Idź, syn twój żyje”, uwierzył dworzanin i cały jego dom. Ewangelia ta przepełniona jest pożytecznymi dla nas naukami: o nagrodzie za wiarę i Bożej mocy Pana Jezusa. A jednak z tekstu tego czerpać możemy jeszcze głębszą naukę –co na przykład oznaczają słowa, iż „uwierzył on sam i cały dom jego”? W co dokładnie człowiek ten uwierzył? Z pewnością że to, co Pan Jezus powiedział, jest prawdą. Istnieje jednak głębsze jeszcze i symboliczne znaczenie tego tekstu.

Ewangelia mówi, że jego syn chorował. Wiemy, że choroby i śmierć przyszły na ten świat z powodu grzechu. Święty Tomasz uczy nas, że człowiek stworzony jest na obraz Boga dlatego, że posiada intelekt i wolną wolę – i w pewien sposób człowiek jest stwórcą, podobnie jak Bóg, poprzez wolne akty swej woli. To poprzez nasze działania zbliżamy się poprzez cnotę do doskonałości i szczęścia, lub oddalamy się od tego szczęścia poprzez grzech. Tak więc nasza przyszłość, nasze szczęście, jest w wielkim stopniu owocem naszego intelektu i wolnej woli. Święty Tomasz idzie nawet dalej i mówi, że nasze akty są jak nasze dzieci i że są do nas podobne, ponieważ pochodzą z tego, co jest najbliższe naszej naturze, mianowicie naszemu intelektowi i wolnej woli, naszej ludzkiej naturze, podobnie jak dzieci mają udział w naturze swych rodziców. Jak mówi Pan Jezus, dobre drzewo przynosi dobre owoce, a drzewo złe złe owoce. Czego więc możemy nauczyć się od owego dworzanina, którego syn chorował, niemal śmiertelnie?

Po pierwsze tego, że skutek grzechu, czyli choroba, dotknęła jego dzieci, możemy nawet myśleć o nim jako o człowieku cierpiącym wobec perspektywy utraty syna wskutek własnych grzechów. A zwróćmy uwagę, że jest to dworzanin, a nie pierwsza z brzegu osoba – co jest dla nas wskazówką, że każdy może zgrzeszyć, nie tylko ubodzy, ale też zamożni i wykształceni ludzie, królowie, kapłani, nawet papież. I tak jak choroba grozi śmiercią, tak również grzech duszę do śmierci wiecznej, do odłączenia od Boga na całą wieczność. Możemy również wnioskować, że choroba ta musiała spowodować w domu dworzanina wielki zamęt, gdyż Ewangelia mówi dalej, że uwierzył nie tylko on sam, ale również cały jego dom.

A w co właściwie uwierzył ów dworzanin? Na pewno uwierzył, że Chrystus Pan potrafi leczyć choroby, to oczywiste. Pośrednio uwierzył również, że Zbawiciel potrafi uleczyć przyczynę słabości, czyli grzech. Wszystkie słabości, które Pan Jezus uleczył symbolizują uleczenie tego, co jest ich rzeczywistą przyczyną, czyli grzechu. Możemy więc powiedzieć, że dworzanin wierzy szczególnie w jeden artykuł credo, znajdujący się na samym jego końcu: w odpuszczenie grzechów.

Zaprawdę, jeśli w naszej wierze chrześcijańskiej jest coś szczególnie charakterystycznego i wyróżniającego, to jest nim właśnie wiara w odpuszczenie grzechów. Faryzeusze wierzyli w jedynego Boga. Nawet diabeł wyznawał, że Chrystus Pan jest Synem Bożym. Wszyscy mogą zaświadczyć, że poniósł On śmierć na Krzyżu za rządów Poncjusza Piłata, nawet żołnierze mogli dać świadectwo, że trzeciego dnia powstał z martwych. Jednak wiara w odpuszczenie grzechów jest czymś specyficznie chrześcijańskim, Ewangelia mówi nam nawet, że owa wiara w odpuszczenie grzechów stanowiła dla wielu jedyną przeszkodę w przyjęciu prawdziwej wiary. Faryzeusze szydzili ze Zbawiciela, gdy odpuścił grzechy paralitykowi i gorszyli się, gdy wybaczył cudzołożnicy mówiąc: idź i nie grzesz więcej.

To właśnie wiara w odpuszczenie grzechów daje nam nadzieję i czyni nasze życie znośnym. To odpuszczenie grzechów tworzy i odradza cywilizację chrześcijańską. Wszyscy mogą zaświadczyć o rzeczywistości grzechu, nawet poganie, tak wiele ich wciąż popełniamy i tak wielki powstaje wyniku naszych grzechów nieład, tak wielką ponosimy szkodę, gdy ślepo podążamy za naszymi namiętnościami. Głupie ambicje sprawiają, że podejmujemy się przedsięwzięć, które rujnują dorobek całego naszego życia, a kilka słów wypowiedzianych nierozważnie w pośpiechu mogą zniszczyć najdroższą nawet przyjaźń. Tak wiele nieładu wywołujemy, jakąż tragedię moglibyśmy napisać na temat każdego pojedynczego ludzkiego życia! Patrząc po ludzku, to jedno pasmo strat, smutku i ostatecznie śmierć. Patrząc po ludzku: nie ma nadziei, nie ma sposobu na poprawę tego stanu rzeczy, nie ma sposobu na odzyskanie utraconych bogactw czy przyjaciół.

A jednak wierzymy, wiemy, że jest to w mocy Boga. Wiemy, że Bóg może zaprowadzić na powrót ład w chaosie, który my sami spowodowaliśmy. Wierzymy, że Bóg może odpuścić grzechy a nawet sprawić, by łaska zakwitła tam, gdzie uprzednio były jedynie śmierć i smutek. Wiemy, że syn marnotrawny, który się zagubił, może odnaleźć się i powrócić – upokorzony, ubogi i skruszony, ale mądrzejszy i pewniejszy ze względu na to wszystko, co wycierpiał.

Tak więc, drodzy przyjaciele, również my, podobnie jak dworzanin z dzisiejszej Ewangelii, miejmy zawsze w pamięci tę prawdę: że Bóg może nas uleczyć, że Bóg może nam przebaczyć, że może nas doprowadzić na powrót do zdrowia duchowego, niezależnie od tego, co zrobiliśmy, niezależnie od tego, co utraciliśmy, niezależnie od tego, jak wielkie nieuporządkowania spowodowaliśmy. Jest nadzieja, ponieważ jest łaska. I łaska ta, którą otrzymujemy w siedmiu sakramentach, niejako o siódmej godzinie, doprowadzi nas do zdrowia duchowego, podobnie jak słowa Pana Jezusa o synu owego dworzanina, wypowiedziane o siódmej godzinie. Czytamy dalej, że gdy dworzanin usłyszał te słowa z ust swych sług, czyli od szafarzy sakramentów, uwierzył on sam i cały jego dom. Podobnie i my wierzmy w odpuszczenie grzechów, w to że nie tylko nasze uczynki, czyli nasz syn, może być przywrócony do zdrowia, ale również że cały nasz dom, czyli cała nasza istota może być doprowadzona do doskonałości i wiecznego szczęścia. Amen.

czwartek, 15 października 2009

św. Teresy z Awily

Drodzy uczniowie, drodzy przyjaciele,

W dniu dzisiejszym obchodzimy wspomnienie wielkiej świętej, świętej Teresy z Avila, z której życia możemy nauczyć się bardzo wiele. Urodziła się ona w szesnastym wieku, w czasie gdy imperium hiszpańskie znajdowało się u szczytu swej potęgi, zdobywając całe kontynenty dla Kościoła katolickiego. A właśnie to jednak nasza święta była w duchowym sensie siłą i motorem napędowym podboju Ameryk dla prawdziwej wiary. Nazwano ją kiedyś nie bez powodu najlepszym mężczyzną swego czasu - i udowodniła to swym pełnym cnót i ofiarnym życiem, których to cech brakowało wówczas tak wielu mężczyznom.

Od najmłodszych lat odznaczała się silnym i niezłomnym charakterem. Słyszała z ust swych rodziców, że tylko dobrzy ludzie dostają się do nieba po cnotliwym życiu oraz że męczennicy wynagradzani są za swe ofiary natyc hmiastowym przyjęciem do raju. Była dzieckiem o bardzo żywym temperamencie i wkrótce uznała, że śmierć męczeńska to mała cena za życie wieczne – przekonała więc swego młodszego brata, by udał się w nią do Afryki, by poniósłszy śmierć męczeńską z rąk muzułmanów mogli dostać się do nieba szybko i łatwo. Oczywiście nie dotarli daleko, ich wuj zatrzymał ich u bram miasta. Niemniej jednak ten epizod z życia świętej Teresy dobrze ilustruje jej wspaniałomyślność i żywiołowość: chciała dostać się do nieba natychmiast i to nie w jakiś nudny sposób, ale najkrótszą możliwie drogą.

I rzeczywiście miała doświadczyć wkrótce życia męczeńskiego, innego jednak rodzaju, życia klasztornego. Poświęciła całe swe życie poszukiwaniu Zbawiciela i Jego Krzyża, nie poprzez pojedynczy akt męczeństwa, ale przez nieustanne ofiarowanie się za nawrócenie dusz. W swej autobiografii pisze, że początkowo nie pragnęła być zakonnicą, jednak ostatecznie powoli zmusiła się do przyjęcia tego stanu życia, gdyż zrozumiała, że jest to najlepsza i najbezpieczniejsza droga do nieba. Pisze też, że gdy przyjęła habit, Pan Jezus dał jej poznać, jak bardzo miłuje On tych, którzy musieli stoczyć walkę sami z sobą, by Mu służyć (Biografia 3,4). Bóg udzielił jej wielu nadzwyczajnych łask w nagrodę za jej wspaniałomyślność.

Świętą Teresę pamiętamy przede wszystkim jako reformatorkę zakonu karmelitańskiego, zakonu który powrócił do swej pierwotnej dyscypliny, a nawet do pierwotnej praktyki nie noszenia obuwia – dlatego właśnie jej zgromadzenie nazywane jest „Karmelitankami Bosymi” czyli Karmelitankami, które praktykują pokutę poprzez nie obuwanie swych stóp, nawet w zimie. Karmelitanki, które wciąż pozostają wierne Tradycji wywodzą się z tej właśnie reformy świętej Teresy i na świecie istnieje pięć klasztorów, które wciąż zachowują tradycję świętej Teresy z Avila: jeden w Belgii, jeden we Francji, jeden w Szwajcarii, jeden z Niemczech i jeden w Ameryce. Miałem wielki przywilej przez pierwszych pięć lat mego kapłaństwa być spowiednikiem tych czcigodnych sióstr.

Gdy patrzymy na najnowszą historię Kościoła, na to jak wielu biskupów obecnych było na II Soborze Watykańskim i jak wielu z nich widziało katastrofę po soborze, nie widzimy jednak prawie takich, którzy robiliby coś konkretnego by zapobiec niebezpieczeństwu grożącemu Kościołowi. W rzeczywistości widzimy jedynie arcybiskupa Lefebvre, który w odosobnieniu usiłował uczynić coś pozytywnego, by powstrzymać gwałtowny kryzys w Kościele. Możemy zadawać sobie pytanie: dlaczego? Dlaczego on jeden spośród wszystkich tych biskupów, jeden przeciwko tak wielu?

Powód tego jest prosty, jest to kwestia łaski. Wielu ludzi widzi problemy – w istocie nietrudno jest zauważyć, że coś jest nie w porządku, są nawet stanie przedstawić poprawną diagnozę źródła problemu. Gdy jednak przychodzi do czynu, to już całkiem inna kwestia. Różnica pomiędzy narzekaniem a czynieniem czegoś konkretnego jest często po prostu kwestią łaski, kwestią nadprzyrodzonej pomocy ze strony Boga, dzięki której udaje się nam przekroczyć nasze ludzkie słabości.

W przypadku arcybiskupa Lefebvre nie może być według mnie wątpliwości, w jaki sposób otrzymał on wielką ową łaskę. Spotkałem kiedyś jego siostrę, rodzoną siostrę, gdy przybyła ona do Ameryki z okazji przeniesienia klasztoru z Pensylwanii do PostFalls.

Zostałem właśnie wyświęcony i odprawiałem moją pierwszą Mszę w nowym klasztorze karmelitańskim w PostFalls. Po Mszy zakrystianin poinformował mnie o pozostawionej notce – karmelitanki nigdy nie rozmawiają z nikim twarzą w twarz, ale jedynie przez kratę z grubymi zasłonami. Przedmioty podawane są przez obrotową półkę. Notka zawierała informację, że siostra przełożona chciałaby porozmawiać ze mną po Mszy.

Nigdy nie zapomniałem pierwszego wrażenia, jakie na mnie zrobiła, gdy weszła do małej rozmównicy. Nie mogłem jej widzieć ani nawet słyszeć nic innego poza szelestem wydawanym przez inne siostry przechodzące koło niej, gdy otwierała wewnętrzne drzwi, dało się jednak wyczuć jej obecność, jak aurę, jako coś niezwykłego – człowiek czuł się natychmiast nieważnym, ale równocześnie niezbędnym, niezbędnym, ponieważ ona chciała ze mną porozmawiać. Mówiła doskonałą angielszczyzną, z lekkim akcentem australijskim, w przeciwieństwie do innych sióstr, które mówią z silnym akcentem francuskim – założyła bowiem przed II Soborem Watykańskim klasztor karmelitański w Australii, choć wówczas jeszcze tego nie wiedziałem. Zadała mi kilka pytań o moje przyszłe podróże i oto, gdzie będę pracował – wówczas miała to być Ameryka. Wydawała się znać z góry odpowiedzi na te pytania i sprawiała wrażenie, że pyta jedynie po to, by upewnić się że zrozumiałem dobrze to, co mówię. Śmiała się w sposób bardzo zaraźliwy, jak gdyby miała świadomość wielkich łask, jakie przechodziły przez jej ręce gdy o nie prosiła, a jednak uważała za raczej komiczne, by to właśnie ona miała być ich narzędziem. Choć miała być może 80 lat, nikt nie dałby jej tyle, miała głos młodej dziewczyny. Poprosiła mnie jedynie o modlitwę za jej zgromadzenie w Ameryce i o przekazanie pozdrowień jej duchowym córkom w Szwajcarii – a potem wyszłą nagle śmiejąc się. Odpowiedziałem jedynie, że tak uczynię, jeśli kiedyś je spotkam i pomyślałem że to dość dziwaczne, gdyż nie miałem wówczas żadnych planów odnośnie Szwajcarii. A jednak w jakiś sposób wiedziała ona, że w bliskiej przyszłości, jakieś trzy miesiące później, zostanę spowiednikiem klasztoru karmelitanek w Szwajcarii.

Istnieją dusze, które są wyjątkowe i które mogą wycisnąć na nas znamię na całą wieczność. Matka Christine Lefebvre należała do takich właśnie dusz – tak bliskich Bogu poprzez modlitwy i umartwienia, że są niemal przezroczyste, przekazując dobroć Bożą wszystkim je otaczającym, nawet jeśli dla świata pozostają całkowicie ukryte. Są dusze, które wymykają się wszelkim próbom opisania, a jednak wydają się doskonale tłumaczyć powód swego istnienia, które wydają się dawać nadzieję przez sam fakt, że istnieją. Są to dusze, które są bardzo bliskie Bogu.

W Piśmie Świętym czytamy, że Bóg nie zniszczyłby Sodomy i Gomory, gdyby znalazło się tam dziesięciu sprawiedliwych. Podobnie jest dzisiaj: jeśli zastanawiamy się, dlaczego Bóg nie zniszczy tego świata jak Sodomy w obliczu wszystkich tych nieuporządkowań, grzechów i przestępstw, odpowiedź jest prawdopodobnie taka, że nadal istnieje dziesięciu sprawiedliwych, zaledwie dziesięciu, którzy wznoszą ręce w błaganiach, którzy składają samych siebie w ofierze. Wiele z tych dusz nigdy nie poznamy, albo dlatego, że są one ukryte, cierpiąc w samotności, albo znajdują się za kratą Karmelu, modląc się za nas.

Możemy zadawać sobie również pytanie, dlaczego Bóg nie opuścił całkowicie swego Kościoła po II Soborze Watykańskim. Wielkie zło ze strony samych biskupów Kościoła obalających Tradycję i zastępujących ją farsą, było z pewnością wystarczającym powodem, by Bóg nas opuścił. Gdyby nie było arcybiskupa Lefebvre nie byłoby już tu tradycyjnej Mszy, nie byłoby nauki świętych, można by nawet powiedzieć, że sam Kościół przestałby istnieć, będąc tak straszliwie okaleczony, że niemal nie do poznania. A jednak jeden biskup wystarczy, by kontynuować dzieło Kościoła. I ten jeden biskup miał dość siły, by przekazać to, co sam otrzymał, ponieważ miał siostrę, która nigdy nie przestawała się za niego modlić.

Tak więc, drogie dzieci, pamiętajmy o świętej Teresie z Avila nie wyłącznie jako o świętej, która żyła dawno temu, ale również jako o świętej, której córki nadal modlą się za nas i które proszą o nasze modlitwy. Módlmy się zwłaszcza o ich wytrwanie w umartwieniach i ofiarach, gdyż świat ten rozpaczliwie potrzebuje ludzi, którzy są bliscy Bogu, by mogli oni wypraszać dla nas Boże błogosławieństwo i łaski. Amen.

czwartek, 8 października 2009

św. Brygdydy

Drodzy przyjaciele, drodzy uczniowie,

W dniu dzisiejszym wspominamy niezwykłą niewiastę, która żyła ponad siedemset lat temu. Jej życie było również niezwykłe, i na wiele sposobów pokazuje nam, jak jedna osoba może mieć tak wielki wpływ na otaczający ją świat, przez sam tylko fakt bycia wiernym temu, czego Bóg od niej wymaga.

Brygida przyszła na świat w bardzo zamożnej rodzinie i przez swą matkę spokrewniona była ze szwedzką rodziną królewską. Jak cała jej rodzina, również i ona była bardzo pobożnym dzieckiem. Jak wspomina jej biograf, jej ojciec był niezwykle pobożnym człowiekiem i odbywał liczne pielgrzymki, docierając nawet do Ziemi Świętej. Gdy Brygida miała zaledwie dziesięć lat zmarła jej matka, a ona sama została wysłana do swej ciotki, by ta zatroszczyła się o jej utrzymanie oraz edukację. Wówczas właśnie zaczęła rozkwitać jej pobożność, przede wszystkim pod silnym wpływem ciotki, która kształtowała w niej szlachetną i silną wolę. Dostąpiła nawet łaski wizji cierpień Zbawiciela, wizji, która miała wycisnąć niezatarte znamię na całe jej dorosłe życie. Bardzo pragnęła prowadzić życie zakonne, jednak Bóg miał w stosunku do niej inne plany.

W wieku zaledwie lat trzynastu poślubiła młodego człowieka, co w przypadku młodej i szlachetnie urodzonej dziewczyny nie było wówczas niczym niezwykłym. Urodziła ośmioro dzieci, cztery córki i czterech synów. Choć bardzo młoda, była przykładną matką, czego dowodem jest fakt, że jedna z jej córek, święta Katarzyna Szwedzka została po śmierci wyniesiona na ołtarze. Była powszechnie znana ze swego miłosierdzia i dobroci oraz wielkiej pobożności. Wraz ze swym mężem udała się na pielgrzymkę do Santiago de Compostela, a pielgrzymka ta trwała dwa lata. W trakcie powrotu do Szwecji jej mąż został dotknięty chorobą, wyzdrowiał jednak na tyle, by móc kontynuować pielgrzymkę. Zmarł wkrótce potem w klasztorze w Szwecji.

Nasza święta rozpoczęła wówczas całkowicie nowy etap swego życia, poświęciła się całkowicie sprawom religijnym. Doświadczona już wcześniej wizja cierpiącego Zbawiciela stawała się coraz częstsza i pełniejsza, spisała też treść objawień, jakie otrzymała. Założyła nowe zgromadzenie zakonne, nazywane brygidkami lub bardziej poprawnie Zakonem Najświętszego Zbawiciela, którego główny klasztor w Vadstena został bogato uposażony przez króla Magnusa oraz królową. Aby uzyskać zatwierdzenie założonego przez siebie zakonu, Brygida udała się następnie do Rzymu, by osobiście spotkać się z papieżem.

Żyła jednak w czasach bardzo bolesnych dla Kościoła katolickiego. Od roku 1305, zaledwie dwa lata po narodzinach naszej świętej, papież nie przybywał już w Rzymie ale w Avignionie w południowej Francji. Był to czas, którzy historycy nazywają „niewolą babilońską papieży”, siedmiu kolejnych Następców Świętego Piotra rezydowało wówczas nie w Rzymie, ale w Avignionie z powodu uzależnienia od królów Francji oraz sytuacji politycznej. Sytuacja stała się tak rozpaczliwa, że nie było już jednego papieża, ale dwóch a nawet trzech, z których każdy głosił się prawdziwym i uznawany był przez część państw europejskich. Ten upadek autorytetu skutkował wielkimi problemami w dyscyplinie w całym Kościele, z tego prostego powodu, że nikt nie był pewny, kto jest prawdziwym papieżem. Ponieważ większość z motywów pretendentów była czysto polityczna, ogromnie cierpiała na tym duchowa spójność papiestwa.

Jednym z głównych powodów, dla których papież obawiał się powrócić do Rzymu był fakt, że Rzym był wówczas bardzo niebezpiecznym miastem. Klimat moralny był makabryczny i na tą właśnie sytuację trafiła święta Brygida, kiedy przybyła do Rzymu w roku 1349. Jednak zamiast popaść w zniechęcenie, przystąpiła natychmiast do pracy dając dobry przykład osobom ze swego otoczenia. Inspirowane przez nią dzieła miłosierdzia poprawiły sytuację ubogich w Rzymie, a religijne pouczenia przypomniały ludziom o ich fundamentalnych obowiązkach wobec Boga. Jak dobra matka przygotowywała Wieczne Miasto na ostateczny powrót papieża. Na pewien sposób dopełniła dzieło świętej Katarzyny ze Sieny, która przekonała papieża do powrotu do Rzymu, podczas gdy święta Brygida uczyniła Rzym miejscem, w którym papież mógł pozostać.

Spędziła w Rzymie dwadzieścia lat, za wyjątkiem pielgrzymki do Ziemi Świętej, którą odbyła w ostatnich latach swego życia. Zmarła w roku 1373, a zaledwie trzy lata później w roku 1976 prawdziwy papież powrócił do Wiecznego Miasta. Była w Rzymie powszechnie poważana i kochana ze względu na swą dobroć i dobre uczynki – jest też jedną z niewielu świętych kanonizowanych kilkakrotnie, przez każdego z uważających się za papieży oraz przez Sobór w Konstancji w roku 1415.

Z życia świętej Brygidy możemy nauczyć się wiele, jej życie jest tak bogate w przykłady, że całe życie mogłaby zająć próba choćby częściowego naśladowania jej cnót, czy to jako dobrej matki i żony, czy to jako zakonnicy, czy nawet reformatorki z czasu, gdy przebywała w Rzymie. Być może najbardziej budująca jest dla nas ostatnia część jej życia, choć najtrudniejsza jest do naśladowania.

Żyjemy w czasach bardzo podobnych do okresu, gdy Kościół cierpiał w wyniku wielkiej schizmy, gdy ze powodów politycznych pojawiło się w nim dwóch papieży, dwie różne głowy tego samego Kościoła. My mamy jednego papieża, a jednak ze względu na obecną sytuację polityczną papież ten jest głową dwóch różnych Kościołów – Kościoła, który jest Kościołem naszego Pana Jezusa Chrystusa oraz sztucznego kościoła stworzonego przez II Sobór Watykański, czy jak oni sami go nazywają – „Kościoła soborowego”. Zamęt i brak dyscypliny mają obecnie, jak za czasów świętej Brygidy, ten sam powód: siły polityczne chcą posłużyć się Kościołem do swych własnych celów. W naszych czasach orędownicy jednej światowej religii chcą wykorzystać materialną strukturę Kościoła do promowania nowej wizji człowieczeństwa. I – smutno to stwierdzić – sam papież jest w wielkim stopniu więźniem tych politycznych idei, podobnie jak papież w Avignionie przez siedemdziesiąt lat. Wszystkie zgorszenia i nieporządki, jakie widzimy dookoła, są zasadniczo owocami tego uwięzienia, tej nieobecności papieża i jego zainteresowania tym nowym sztucznym kościołem, który nie jest kościołem Chrystusa.

Jednak, podobnie jak święta Brygida, nie powinniśmy upadać na duchu. Mogła ona po prostu dotrzeć do Rzymu, a następnie powrócić do domu, zgorszona całą tą sytuacją. Bardzo łatwo jest nic nie robić, nic nie mówić, iść do domu i pozostawić grzeszników ich losowi. Jednak nie uczyniła ona niczego takiego – zaczęła pracę na rzecz poprawy sytuacji Rzymie. Jej wielkie serce nie zgorszyło się, ale wzruszyło i pragnęło uczynić coś pozytywnego dla ludzi i ich zbawienia. Podobnie my, nie powinniśmy gorszyć się ani wykorzystywać zła popełnianego przez innych jako pretekstu do bezczynności. Musimy coś uczynić. Królestwo Boże, jak każde inne królestwo, potrzebuje ludzi, którzy bronić będą jego interesów.

Tak więc, drodzy uczniowie, pamiętajcie, że każdego dnia jesteście tu w konkretnym celu: dla własnej formacji, by uczyć się i postępować w tych cnotach, które zdecydują o przyszłości waszego kraju. Jeśli Polska, jeśli Kościół, jeśli świat nie będzie w przyszłości dobrym miejscem, będziecie mogli o to winić siebie samych, ponieważ będzie to w wielkim stopniu owocem tego, jak formujecie samych siebie.

Podobnie jak święta Brygida, nie możemy winić innych za aktualną sytuację, zwłaszcza jeśli mamy możliwość uczynienia czegoś – przynajmniej dla ludzi z którymi mamy kontakt. Z pewnością przeszłość determinuje w dużym stopniu nasze możliwości, jednak nie może być ona nigdy wymówką do nie robienia niczego. Skandale, jakich jesteśmy świadkami, nie mogą nigdy stanowić pretekstu do czynienia zła. Przeciwnie, są one raczej okazjami do czynienia większego jeszcze dobra poprzez nasz przykład.

Módlmy się więc dziś w sposób szczególny do świętej Brygidy, by zechciała pomóc nam w czynieniu dobra nawet w trudnych i zniechęcających okolicznościach, byśmy mogli mieć swój udział nie tylko w wyproszonej przez nią łasce, ale również w chwale, którą cieszy się ona na wieki wieków. Amen.

czwartek, 1 października 2009

św. Jana z Dukli

Drodzy przyjaciele, drodzy uczniowie,

Dzisiejszy dzień jest w wyjątkowy – wspominamy dziś bowiem jednego z głównych patronów Polski, świętego Jana z Dukli. Oczywiście możemy nauczyć się wiele od wszystkich świętych, jednak święci, którzy żyli pomiędzy nami, którzy pracowali na tej samej ziemi i pili tą samą wodę, przemawiają do nas najsilniej, ponieważ jako że są nam bliscy nam wedle ciała znali tę walkę, którą i my musimy toczyć, by prowadzić życie w łasce Bożej w świecie, w którym przyszło nam żyć.

Święty Jan żył dawno temu – urodził się przed niemal sześcioma wiekami w Dukli, której nazwa miała odtąd nierozerwalnie złączyć się z jego imieniem. Nie znamy dokładnej daty jego narodzin i niestety nie wiemy wiele o jego życiu z okresu, zanim został pustelnikiem. Jest to zabawny aspekt historii, która ignoruje zazwyczaj wielkich ludzi aż do momentu, gdy pojawiają się i czynią coś nieoczekiwanego – jak to było w przypadku naszego świętego, który był światu całkowicie nieznany aż do chwili, gdy spróbował od niego uciec. Choć wiemy, że był dobrym uczniem – w istocie to właśnie ze względu na swe zdolności został później wysłany do Krakowa, będącego wówczas wielkim ośrodkiem uniwersyteckim – porzucił wszystko i żył jako pustelnik przez siedem lat. Następnie wyświęcony został na kapłana, jako członek zakonu franciszkańskiego. Ze względu na swą uczoność oraz zdolności przeznaczono go do posługi kaznodziejskiej, stał się później nawet przełożonym klasztoru w Dukli, a później w Krośnie oraz we wielkim mieście Lwowie.

Święty Jan z Dukli żył w czasach bardzo przypominających nasze – za panowania Kazimierza Jagiellończyka Polska była krajem bardzo bogatym i przechodziła poważne przemiany gospodarcze. Kilka lat później nastąpiło odkrycie Ameryki, pogaństwo odżywało w rodzącej się sztuce renesansu, a ludzie w swym bogactwie zaniedbywali obowiązki duchowe. Nawet w zgromadzeniach zakonnych dało się zauważyć rozluźnienie dyscypliny, a widoczne to było zwłaszcza w zakonie franciszkańskim, który przechodził pewien kryzys tożsamości. Ponieważ zakon franciszkański skupia się zwłaszcza na cnocie ubóstwa, czymś naturalnym było, że bogactwo piętnastego wieku wpływało destrukcyjnie na ideał świętego Franciszka.

Jednak jak to zwykle bywa w takich sytuacjach, Bóg powołał wojownika do obrony pierwotnej gorliwości franciszkanów w osobie świętego Bernarda ze Sieny, oraz jego duchowego ucznia – świętego Jana Kapistrana. Zainicjował on wielki ruch reformatorski w samym zakonie franciszkańskim, a jego zwolennicy zwani byli „obserwantami” lub „bernardynami”. Święty Jan Kapistran osobiście odwiedził Kraków oraz Wrocław przed panowaniem króla Kazimierza, aby zaszczepić reformę, założył też wówczas kilka klasztorów bernardyńskich. Oczywiście słabość ludzkiej natury spowodowała oraz własna żarliwość przysporzyła reformatorom wielu wrogów, spośród których niemało było przełożonych samych franciszkanów, którzy odczuwali wyrzuty sumienia ze względu na nienajlepszy przykład jaki dawali w porównaniu z obserwantami.

Jednakże nasz święty, zamiast słuchać kalumnii tych, którzy krytykowali to zbożne dzieło, obserwował samodzielnie postępowanie i tryb życia obserwantów. Szybko zrozumiał, że musi przyłączyć się do nich i pomimo, że miał już niemal sześćdziesiąt lat został bernardynem, poświęcając reformie wszystkie swe zdolności i wpływy. Był przykładem niezwykle gorliwego kapłana, nauczając prawdy ludzi duchowo obumarłych, lecz pogrążonych równocześnie w samozadowoleniu, będąc jak lew ryczący na ambonie, a jednak z ujmującą uprzejmością witając skruszonych grzeszników w konfesjonale.

Pod koniec swego życia nasz święty był już całkowicie ślepy a nawet unieruchomiony, nigdy jednak nie porzucił swego obowiązku nauczania. W końcu, pełen zasług zmarł w opinii świętości we Lwowie 29 września 1484 roku.

Z życia świętego Jana z Dukli możemy oczywiście nauczyć się wiele, być może jednak w czasach takich jak nasze, pełnych skandali i ataków na prawdę wywołanych ignorancją lub umiłowaniem bogactwa i przyjemności, najważniejszy jest dla nas przykład jego zdolności osądu oraz roztropności. Niestety, podobnie jak w czasach świętego Jana, przeważająca większość tych, którzy nazywają siebie katolikami, nie żyje tak, jak powinna, stając się nawet źródłem zgorszenia. W czasach tych rządzi diabeł, posuwając się nawet do prób oczerniania najlepszych ludzi, poprzez inspirowanie przez siebie kalumnie i kłamstwa. Podobnie jak bernardyni oskarżani byli o wszystkie możliwe rodzaje przestępstw, podczas gdy byli oni w rzeczywistości jednym nurtem czyniącym coś wartościowego dla dusz, tak również w naszych czasach mamy fałszywe i bezpodstawne oskarżenia Tradycji – oskarża się ją o to, że jest ekskomunikowana, antysemicka etc.

Tak więc, podobnie jak święty Jan, musimy mieć - jak się zwykło mówić - głowę na karku – nie zwracać uwagi na wszelkiego rodzaju oskarżenia, lecz samodzielnie obserwować, jakimi ludzie są i co czynią. Jestem pewien że zdziwilibyście się wiedząc, o co ludzie was oskarżają, nawet was nie znając. I większość z tego jest całkowicie fałszywa, są to po prostu wymysły. Oczywiście jeśli jest w tym jakiś element prawdy, powinniśmy się nad tym zastanowić. Jednak co może najważniejsze - nie musicie tak naprawdę wiedzieć o wszystkich tych rzeczach, jak skandale i temu podobne.

Z pewnością znajomość wielu rzeczy jest ważna – jednym z powodów dla których jesteście tutaj, w tej szkole, jest pragnienie poznania wielu rzeczy. Niektórzy jednak, przeżywszy kilka lat na świecie stają się bardziej cyniczni: twierdzą, że nieważne co wiecie, ważne kogo znacie. I rzeczywiście, widząc władzę i urzędy dostające się w ręce niekompetentnych przyjaciół zamiast ludzi, którzy znają się na rzeczy, można odczuwać pokusę, by przyznać rację temu powiedzeniu. Jednak bogaci i wpływowi przyjaciele nie mogą uczynić dla was wszystkiego, w istocie nie mogą uczynić dla was niczego, co miałoby zasadnicze znaczenie dla w życiu. Tak więc to, kogo się zna, nie jest tak istotne.

Tym, co jest najważniejsze, to kogo kochacie i jak kochacie. Rzecz nie tyle w tym, kogo czy też co znacie, ale kogo słuchacie – to właśnie określi w wielkim stopniu waszą przyszłość. Jeśli czegoś nie wiecie, zawsze możecie kogoś o to zapytać – musicie jednak pytać właściwą osobę. Elementem roztropności, jaką musicie nabyć by stać się dobrymi ludźmi, jest właśnie wiedza o tym, komu możecie zaufać i wierzyć – jeśli bowiem słuchać będziecie złych ludzi, staniecie się złymi, a jeśli słuchać będziecie dobrych ludzi, będziecie dobrymi.

Prośmy więc w sposób szczególny świętego Jana z Dukli o dar wnikliwego osądu, tak potrzebny w tych pełnych zamętu czasach – wszyscy mają dziś coś do powiedzenia, jakieś dziwaczne pomysły, jakieś plotki, jakieś oskarżenia. Musimy jednak potrafić poznawać wagę danych rzeczy, nie zaprzątać sobie głowy sprawami o małym znaczeniu. A również, podobnie jak wielki, wspominany dziś święty, którego wstawiennictwo ocaliło Lwów i którego przykład przyprowadził tak wielu ludzi do prawdziwego życia cnoty, prośmy o dar roztropności, o dar umiłowania prawdy. A potem, niezależnie od tego, jakie przeszkody może stawiać nam na drodze szatan, światło tej miłości prawdy będzie nas zawsze prowadzić aż do bezpiecznego portu zbawienia. Amen.